Dziewiętnasty odcinek The Walking Dead przyniósł odrębną historię Aarona i Gabriela. Ten wysokiej jakości epizod przywołał dawno nieodczuwalny, ponury klimat postapokaliptycznego, opustoszałego świata opanowanego przez zombie. Oceniam.
W końcu w
The Walking Dead otrzymaliśmy odcinek, jakiego oczekiwaliśmy od bonusowych epizodów 10. sezonu. Czyli taki, który w pełni pozwala oderwać się od bieżących wydarzeń i zostawia w tyle wojnę z Szeptaczami. Nie ciążyła nad nim presja, aby inicjować kolejne fabularne wątki i wybiegać myślami w przyszłość w poszukiwaniu nowych wrażeń. Dzięki temu scenarzyści dostali szansę całkowitego skupienia się na postaciach. Twórcy nigdy nie mieli czasu, żeby na chwilę się zatrzymać i na poważnie zajrzeć do głów bohaterów, bez posądzania o niepotrzebne spowalnianie historii czy wypełnianie fabuły. Luksus tworzenia tego typu epizodów posiada
Fear the Walking Dead, choć wychodzi im to raz lepiej, raz gorzej. W
The Walking Dead zapomniano o nich, choć gdy już nadarzała się okazja, to historie w nich były najczęściej dość powierzchowne. Jednak dziewiętnasty odcinek udowadnia, że serial wciąż jest w stanie nakręcić pełnowartościową, samodzielną historię.
Najnowszy epizod, który skupił się na Aaronie i ojcu Gabrielu, rozwijał się powolnie, do połowy wręcz się dłużył. Ale za to dawno w
The Walking Dead nie odczuwało się tak silnie postapokaliptycznego klimatu. Aaron i Gabriel w ciszy przemierzali różne miejsca i przeszukiwali zakątki zaznaczone na mapie. Opustoszała okolica wzmagała poczucie zrezygnowania i desperacji bohaterów, którzy bezskutecznie poszukiwali pożywienia. Natrafiali na liczne ludzkie szczątki, które skrywały nieopowiedziane historie (tajemniczy napis „Save Us”, czyli „Uratujcie Nas”). Był to bardzo smutny i przygnębiający widok. Oczywiście nie zabrało też szwendaczy, z którymi bez problemu poradzili sobie Aaron i Gabriel, dzięki sprawdzonym sposobom ich wywabiania. Zombie wyglądały jak zwykle makabrycznie, choć otwierająca scena z kwiatami obryzganymi krwią oraz pogorzeliskiem z odradzającą się roślinnością miała w sobie coś lirycznego.
Obok tych dość posępnych scen w odcinku znalazł się też czas na trochę humoru. Najpierw Gabriel zaliczył „błotną kąpiel”, a później Aaron swoim zabawnym krzykiem na widok dzika rozbawił duchownego. Takie mniej poważne momenty urozmaicają historię, która staje się po prostu bardziej ludzka. W magazynie nie zabrakło również atmosfery grozy, bo jak to zwykle bywa w
The Walking Dead, zazwyczaj można liczyć na wyskakujących znikąd szwendaczy lub ukrywających się w cieniu ludzi o złych zamiarach. W tym wypadku mieliśmy do czynienia z tą drugą opcją.
Jednak zanim doszło do spotkania, bohaterowie rozluźniali się, jedząc kolację z dzika, grając w pokera i popijając whiskey, aż do stanu upojenia. Oglądaliśmy nieco inne oblicze tych postaci. Zwyczajne i przyziemne, co burzyło ich wizerunek jako niestrudzonych poskramiaczy zombie. To było ciekawe, bo scenarzyści igrali sobie z przyzwyczajeniami widzów. Na uwagę zasługuje monolog Gabriela, który opowiadał o swoim mentorze, wielebnym George’u. Nie była to poruszająca historia, ale
Seth Gilliam, który się w niego wciela, sprawił, że brzmiała ona interesująco, a także wyjawiała pewną uniwersalną prawdę o duszpasterstwie, a zarazem stosunkach międzyludzkich. W rozmowie Aaron z tęsknotą nawiązał do czasów, gdy rekrutował ludzi do Alexandrii. Zastanawiał się także, czy świat wróci do normalności. To pytanie podczas pandemii brzmi wyjątkowo na czasie i widzom łatwiej jest zrozumieć postacie oraz się z nimi utożsamiać.
Docelowa akcja odcinka rozpoczęła się dopiero w jego drugiej połowie, ale warto było cierpliwie czekać na te wydarzenia. W końcu objawił się złoczyńca, który zmusił Aarona i Gabriela do zabójczej gry w rosyjską ruletkę, aby udowodnić im swoje racje i przekonać ich do swojego punktu widzenia. Raczej trudno było wykrzesać emocje, zdając sobie sprawę, że bohaterowie nie zginą. Ale przyznam, że gdy w ostatniej próbie Aaron celował w siebie naładowaną bronią, ogarnęły mnie wątpliwości.
Ross Marquand i Seth Gilliam zagrali przekonująco, dzięki czemu ta scena trzymała w napięciu. Ale najlepiej wypadł
Robert Patrick jako Mays, który świdrował bohaterów lodowatym spojrzeniem błękitnych oczu. Dzięki niemu ta światopoglądowa konfrontacja między postaciami nabrała takiej powagi. To była prawdziwa huśtawka emocji, która zakończyła się zaskakująco, gdy Gabriel zabił udobruchanego Maysa protezą Aarona.
Ale na widzów czekała jeszcze jedna nieprzyjemna i pełna dramatu niespodzianka w tej historii. Jak się okazało, Mays więził swojego brata, który go zdradził, oraz przetrzymywał szczątki rodziny. Zaszczuty mężczyzna zabił się strzałem z rewolweru, co szokowało i dostarczyło mocnych wrażeń. To był tragiczny finał tego mrocznego wątku, który mądrze podejmował tematykę dobra i zła w ludziach, testując postacie i ich przekonania. Ostatecznie po tych przeżyciach bohaterowie postanowili ruszyć w stronę wieży ciśnień, co w osobach znających komiks może wzbudzić zainteresowanie i lekki niepokój.
Dziewiętnasty odcinek był fillerem, bo po prostu dodatkowe epizody w tym celu zostały nakręcone, aby zapełnić czas oczekiwania na jedenasty sezon. Jednak był on przemyślany, a scenariusz dopracowany. Ponadto aktorzy zagrali bardzo dobrze. Szczególnie na pochwałę zasługuje Robert Patrick, który zamiast kamiennej twarzy terminatora (wcielał się w T-1000 w
Terminatorze 2: Dzień sądu) pokazał masę emocji targających jego bohaterem. Jakości odcinkowi dodawały głębsze rozmowy i przemyślenia postaci. Narzekać można tylko na powolny rozwój wypadków, bo zobaczyliśmy na ekranie zaledwie trzech aktorów. Ale winę można zrzucić na pandemię koronawirusa, która ogranicza liczbę osób na planie, a nawet bliskie pojedynki ze szwendaczami.
Odcinek wyrwał się ze schematów, które panują w
The Walking Dead, ponieważ twórcy nie musieli gonić za głównymi wątkami, w wyniku czego nie potraktowali powierzchownie swoich bohaterów ani nie spłycili opowiadanej historii. Mieli swobodę w pisaniu scenariusza i wykorzystali swoją szansę, aby pokazać postacie w innym świetle i nie w bohaterskich czynach. To był wysokiej jakości epizod, który warto docenić za dawno niewidziany i nieodczuwalny w tym serialu postapokaliptyczny, ciężki klimat. Odcinek napawa optymizmem przed trzema następnymi, które skupią się na kolejnych bohaterach.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h