Polski kryminał nie umie – mam wrażenie – osadzać się na współczesności. Zwykle punktem wyjściowym, genezą większości zbrodni musi być, zdaje się, przeszłość. Nie inaczej jest w Wadzie Roberta Małeckiego. Ale czy to – nomen omen – wada?
Początek drugiej powieści Roberta Małeckiego z komisarzem Grossem w roli głównej rozpoczyna się zagadką. Niby oczywistość w kryminale, ale tutaj dodatkowo zagadkowy jest sam fakt, czy do zbrodni w ogóle doszło. Znaleziono w lesie porzucony namiot, a w nim ślady krwi. Jednak nie znaleziono ciała. Trudno więc powiedzieć, czy zbrodnia została dokonana. Śledztwo prowadzi nasz bohater nieco wątpliwe, a wszystko opiera się na niejasnych przeczuciach i instynkcie. Ale że Gross instynkt i typowo policyjnego nosa ma, to wiadomo. Przekonaliśmy się przecież o tym już w pierwszej części cyklu.
Mierzy się więc policjant nie tylko z tajemnicą porzuconego namiotu oraz pytaniem – czy rzeczywiście doszło w tamtym miejscu do morderstwa? – ale też z wyzwaniami osobistymi i zawodowymi. A mianowicie awansuje. Niechętnie, wbrew woli, wskakuje na miejsce dotychczasowego szefa, który odchodzi na emeryturę, przymuszony rozwijającą się chorobą. Główny bohater dziedziczy wraz ze stanowiskiem kilka teczek akt spraw dotychczas nierozwiązanych. W tym tę doprawdy zagadkową (znów!) – pewna kobieta nocą wyszła z domu z niemowlęciem na ręku… i ślad po niej zaginął. Szuka więc Gross punktów zaczepienia – i w jednej, i w drugiej sprawie. A obydwie zdają się równie beznadziejne, bo pierwsza pokryła się już grubą warstwą zapomnienia, a druga być może w ogóle się nie wydarzyła.
Mota się więc w tym wszystkim Gross, męczy sam ze sobą, nie ogarnia nie tylko zawodowego, ale i osobistego podwórka. Przerasta go dowodzenie – jest przecież trochę outsiderem, samotnym wilkiem, nienawykłym do przewodzenia, nawet tak małemu policyjnemu stadku. Nie może poradzić sobie też z synem, który odcina się od niego zupełnie – walczy z całym światem, ale to Grossa wini za to, że jego matka (żona komisarza) leży w śpiączce po brutalnej napaści w ich domu.
Tragiczny jest więc cały rys Grossa, który nie zaskoczy miłośników polskich kryminałów. Komisarz wpisuje się bowiem w ogólny trend kreacyjny zmęczonego życiem, przytłoczonego doświadczeniami policjanta, który nadmiernie poświęca się pracy. Praca jest dla niego jedynym obszarem, w którym coś mu się udaje. Choć i to nie w pełni i nie zawsze. Jednak w jej ramach obowiązują z grubsza zrozumiałe zasady – poznany już na wskroś kierunek i poczucie przydatności w świecie, który cały go odrzucił.
W wyżej wymienionych sprawach zdaje się Gross mieć nosa. I nie odpuszcza. I on, i jego zespół drążą nieubłaganie, niepomni na narzekania prokuratury, na presję ze strony zwierzchników, że jeśli nie ma ciała, to sprawę trzeba zamknąć i nie psuć statystyk… Bo komisarz wie, że coś w tym wszystkim jest bardzo nie tak… Czy uda mu się odkryć prawdę?
Zaskakująco kupuję ten na wpół sztampowy rys głównego bohatera, bo – jak by nie patrzeć – stara się go autor odświeżyć, ożywić, choćby dzięki wprowadzeniu ciekawych wątków osobistych. Udaje się nieco mocniej odejść od sztampy – postacie są na tyle wiarygodne, byśmy mogli uwierzyć w ich autentyczność. A oni pośrednio legitymizują nam samego Grossa, więc kupujemy go z tą jego samotnością, z tą awersją do władzy i stanowisk, z tym zafiksowaniem na punkcie prawdy. Podoba mi się proza Małeckiego i jego styl pisania, a seria z Grossem jest przykładem tego, jak zgrabnie i zajmująco pisać powieść kryminalną. Jak balansować na granicy tendencji i jednocześnie budować wielopiętrową, złożoną intrygę, nie lekceważąc tła. Ujmuje dokładność świata przedstawionego, w którym bohaterowie poboczni nie pełnią wyłącznie funkcji biernych statystów, wypełniaczy.
I tak dochodzimy do chyba jedynej powieściowej wady – zbytniego skomplikowania całej sprawy. Mam wrażenie, że Małecki tak mocno chciał zamieszać w linii fabularnej, że popadł w przesadę. Nie chodzi o to, że nie udźwignął wątków, że nie dowiózł ich wszystkich do finału, nie złożył tych puzzli ostatecznie w spójny obraz. Tylko o to, że obraz ten przypomina trochę przerysowany, eklektyczny kolaż. Tak wiele tutaj zbiegów okoliczności, tak wiele sekretów i wzajemnych powiązań pomiędzy postaciami, że trudno czasami (zwłaszcza pod koniec powieści) zawiesić niewiarę.
Ale może to ja narzekam? Może nazbyt wiele przeczytałem w polskim kryminale historii, w których zamierzchłe czasy przypominają o sobie, rzutując na czas obecny? Może w rodzimej prozie z tego gatunku zbyt wielu zmarłych i zaginionych przed laty kładło się długim, mrocznym cieniem na nadal żyjących?
Bo w kwestii formalnej wszystko się u Małeckiego spina, wszystko znajduje odpowiednie domknięcie, zwieńczenie. Tylko że ten rozmach i ta złożoność właśnie, są najtrudniejsze do zaakceptowania. Mam wrażenie, że realna zbrodnia jest zazwyczaj zwyklejsza, prostsza, bardziej prozaiczna we własnym tragizmie.
Co nie zmienia faktu, że Wada to nadal bardzo dobry polski kryminał, który potrafi trzymać w napięciu do ostatniej strony i świetnie nakreśla tło społeczno-obyczajowe. Nie koncentruje się wyłącznie na kryminalnej zagadce, ale stara się budować spójny, autentyczny świat przedstawiony i konsekwentnie rozwijać swoich bohaterów. Pokazuje też, że nieprzypadkowo trafił Małecki do wydawnictwa tak prestiżowego, jak Literackie. Oprócz chwytliwej opowieści widać solidny, pisarski warsztat, który winien być przecież wartością w literaturze nadrzędną, a który często nią nie jest.
Tym bardziej cieszy, że postać Grossa tak zgrabnie się rozwija i otrzymuje odpowiednią przestrzeń dla dalszej kreacji, zarówno w wymiarze zawodowym, jak i osobistym. Bo ja niecierpliwie czekam na kolejną powieść z komisarzem w roli głównej. Zresztą, na jakąkolwiek powieść Roberta Małeckiego czekam. Po prostu.