Druga faza MCU - wnioski po latach. Jakie błędy naprawiono?
Pierwszym filmom kinowego Uniwersum Marvela towarzyszy sentyment, ale w wielu momentach twórcy musieli płacić frycowe. Ile z tego udało się naprawić przy okazji drugiej fazy?
Gdy pierwszy raz oglądałem Iron Mana w telewizji, nie miałem kompletnie pojęcia o powstającym łączonym uniwersum. Jeszcze jako niezbyt świadomy konsument kina superbohaterskiego, łykałem kolejne filmy o Thorze i Kapitanie Ameryce, liczyłem po cichu, że być może ktoś wpadnie na pomysł stworzenia produkcji o Avengers, w której bohaterowie solowych filmów połączą siły. W dniu, w którym skończyłem nadrabiać Thora, wpadłem w sieci na zwiastun... Avengers. Okazało się, że istnieje ktoś taki jak Kevin Feige, który wymyślił sobie dokładnie to, co mnie wcześniej interesowało. Chciał połączyć siły największych ziemskich herosów.
Wspomnienie o pierwszym seansie Avengers wciąż jest we mnie silne - podróż autobusem z kumplami, teorie na temat tego, co za chwilę zobaczymy i ta ekscytacja przed rozpoczęciem się widowiska. Tygodnie oczekiwania i... Niestety, musiałem zapłacić dotkliwie za swoje błędy - pogarszał mi się wzrok, a zgodziłem się na miejsca w ostatnim rzędzie. Odczytywanie napisów było wyzwaniem, a wersja 3D (wtedy była ta okrutna moda, żeby każdy blockbuster oglądać w ten sposób) zdecydowanie utrudniała zabawę. Z językiem obcym nie było jeszcze tak dobrze, więc połowa filmu była niezbyt jasna. Dobrze, że sceny akcji w jakimś stopniu prowadziły mnie przez historię i rozumienie ich nie stanowiło problemu. Rozmach i możliwość zobaczenia Kapitana Ameryki u boku Iron Mana - to było niezwykłe! Do dziś pamiętam towarzyszące temu uczucia.
Obejrzałem Avengers łącznie czternaście razy (naprawdę, liczyłem), tak jakbym musiał odbić sobie ten niezbyt udany pierwszy seans. Do dziś uwielbiam każdą minutę tej produkcji. To świetnie wykonana filmowa robota. Wiem, że Joss Whedon później okazał się trudnym, może nawet złym człowiekiem, ale zagwarantował mi niezwykłe kinowe doświadczenie. Pierwsza faza MCU jest wyjątkowa, bo to był moment pierwszych razów, kiedy jeszcze wielu rzeczy nie zauważaliśmy, bo też sami z tym wszystkim dorastaliśmy. Dzisiaj powrót do pierwszego Iron Mana wciąż jest przyjemny, ale już Iron Man 2 lub pierwszy Thor mają pewne niedociągnięcia. Postanowiłem więc sprawdzić, jak na różnych polach radzi sobie druga faza, czyli seria filmów, które miały już możliwość wyciągnięcia wniosków i przekucia sukcesu na coś zupełnie nowego. Czy tak się stało?
Świat Kinowego Uniwersum Marvela został zdominowany przez Avengers, bo narodziła się niezwykle silne marka, którą chciano wykorzystać. Fabuły filmów mocno bazowały na tym, co wydarzyło się w Bitwie o Nowy Jork - Tony Stark zmagał się z PTSD, natomiast Kapitan Ameryka znowu musiał szukać swojego miejsca na świecie. Fabuła drugiej fazy stała pod znakiem najsilniejszej drużyny oraz organizacji T.A.R.C.Z.Y., która jeszcze pozornie miała się dobrze. Równolegle do filmów stworzono nawet serial, w którym Phil Coulson powrócił do życia i działał w terenie ze swoim oddziałem. W drugiej fazie jeszcze nie tak istotne, ale kluczowe dla późniejszych produkcji było też wprowadzanie kolejnych Kamieni Nieskończoności, które odgrywały ważną rolę w swoich fabułach i zapowiadały nam nadejście Thanosa, Szalonego Tytana zdeterminowanego, by wszystkie błyskotki zebrać.
Odwaga czy pewność siebie?
Druga faza rozpoczęła się od Iron Mana 3. Muszę przyznać, że po wyjściu z kina nie byłem fanem humoru Shane'a Blacka. We znaki dawała mi się dziwna fabuła, bo Tony Stark w drugiej połowie robi wszystko bez zbroi, ale na koniec i tak toczy walkę przy użyciu całego swojego arsenału. Dziwny był pomysł na antagonistę granego przez Guya Pearce'a, który był raczej odrzucający, tym bardziej że zrobiono obok tego obrazoburczy twist z Mandarynem i okazało się, że Ben Kingsley wciela się w aktora podszywającego się pod kultowego złoczyńcę z komiksów. Po latach doceniam ten film jednak za to, że studio miało odwagę wybrać do tworzenia konkretnego twórcę, który zaproponował swoje pomysły i przekuł to na dzieło "jakieś". Wybrana konwencja i sposób adaptowania komiksu Extremis to z dzisiejszej perspektywy odświeżające podejście do postaci. Finalnie może nie jest to dzieło tak bardzo inne od pozostałych, ale pod wieloma względami niewątpliwie się wyróżnia.
Czy to była odwaga Marvel Studios do próbowania nowych rzeczy, a może jednie wzrosła pewność siebie i świadomość, że mogli sobie pozwolić na testowanie gustów widowni? Po niewątpliwym sukcesie pierwszej fazy można było pokusić się o świeże kierunki, wciąż jednak mieszając to ze sprawdzonymi pomysłami. Thor: Mroczny świat jest niestety pierwszą tak dotkliwą wpadką MCU i wynikało to właśnie z tego, że rozgrywano fabułę na schematach, chcąc jednocześnie wykorzystać główny plan na drugą fazę - większą zależność między filmami, bo ludzie pokochali łączony świat. Drugi Thor ucieka od protagonisty (jedynie udana jest tutaj relacja z matką), skupia się na jego związku z Jane Foster (fatalnie graną przez Natalie Portman) i bazuje na humorze, który mocno gryzie się z przyjętym tonem. Symbolicznie zabito postać Malekitha (Christopher Eccleston), bardzo złożonego antagonisty w komiksach, który jednak na ekranie doczekał się wersji godnej zapomnienia, co też dość jasno wskazuje na to, że dopiero od trzeciej fazy mieliśmy naprawiony rozwój złoczyńców.
Za mało czasu spędziliśmy w samym Asgardzie, a finałową walkę, która była beznamiętna, przeniesiono do Londynu. Dwa pierwsze filmy za nami. Nie był to mocny start drugiej fazy, a za rogiem czaili się przecież Strażnicy Galaktyki. "Chwila, kto?" - pytali wtedy widzowie, bo nawet zagorzali fani komiksów mieli problem z rozpoznaniem tego, kto może być bohaterem nowej produkcji Marvel Studios. Jakby tego było mało, wybrano na reżysera Jamesa Gunna, faceta od małych filmów i aktorskich adaptacji Scooby-Doo, więc wielu przewidywało kolejną klapę. Odwaga jednak zaprocentowała i dostaliśmy film z akcją osadzoną daleko od Ziemi i fabułą praktycznie do minimum ograniczającą wszelkie powiązania z resztą produkcji. Nie pamiętam też wizyty w kinie, która skończyłaby się bólem szczęki wywołanym przez ciągły uśmiech. Efekt świeżości i brak oczekiwań - to były ogromne atuty, które pozwoliły zbudować nietypowe kinowe doznanie. Pod wieloma względami bliźniaczy efekt udało się uzyskać Braciom Russo w Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz.
Duet zaproponował pełnokrwisty thriller polityczny, bardzo klimatyczny, gęsty. Nie tylko intryga była świetna, ale też sceny akcji - pojedynki jeden na jeden nie wyglądały jeszcze tak dobrze w Kinowym Uniwersum Marvela. Jako antagonistę wybrano Roberta Redforda, który wcielił się w przeciwieństwo Nicka Fury'ego. Był genialny. Drugi film o Kapitanie Ameryce cechuje też to, co wyróżnia drugą fazę - niejednoznaczne zakończenie. Iron Man pod koniec trzeciego swojego filmu wyrzuca do wody swój reaktor, chociaż dalej twierdzi, że jest Iron Manem. Czy to mogło być pożegnanie? Czy Tony Stark jeszcze wróci? Podobny motyw mamy pod koniec Zimowego Żołnierza - T.A.R.C.Z.A. przestaje istnieć, zaufanie do rządu i bohaterów zostaje nadszarpnięte, a przyszłość Nicka Fury'ego jest niejasna. Nie było więc mowy o zakończeniu, które zostawilibyśmy w sali kinowej - wracając do domu, każdy analizował, jakie mogą być reperkusje tych wydarzeń dla całego uniwersum.
Uniwersum, o którym każdy marzył
Druga faza czerpie zatem garściami z zalet łączonego uniwersum i nowych kierunków wyznaczanych przez autorów. Twórcom pozwolono na wybór konkretnej stylistyki. Tym bardziej dziwi, że nie udało się powtórzyć sukcesu pierwszej produkcji Avengers, a Czas Ultrona od Whedona zawodzi na wielu poziomach. Reżyser garściami czerpał z łączonego uniwersum, wprowadził szereg nowych postaci (Scarlet Witch, Quicksilver, Vision), a nawet pozwolił na 10-minutowe starcie Hulkbustera i Hulka, które mało wniosło do samej historii. Spróbowano oddać więcej czasu ekranowego Clintowi Bartonowi, ale z drugiej strony reszta bohaterów ucierpiała (Thor i Kapitan Ameryka sprowadzeni do roli mięśni). Nawet nie będę wspominał o nagłej potrzebie Thora, żeby w połowie filmu zażyć kąpieli oraz o pokracznie napisanym romansie Bruce'a Bannera i Czarnej Wdowy. Chociaż film wygląda widowiskowo, bazuje na konsekwencjach poprzednich filmów i wprowadza duże zmiany w uniwersum, to jednak nie skupia się na bohaterach i antagoniście.
Okazało się, że nawet mając historycznie rozbudowane uniwersum kinowe, którego nikt nigdy wcześniej nie zaproponował na taką skalę, trzeba się mieć na baczności. Ostatnim filmem fazy był Ant-Man, bardzo przyjemne origin story, ale też kolejny dowód na to, że odważne decyzje procentują i nawet niespecjalnie znany bohater może zyskać sympatię widzów.
Otwarcie się na niezależnych, ciekawych twórców, eksplorowanie nowych zakątków MCU w kosmosie, upadek T.A.R.C.Z.Y., jako wydarzenie, które odciska piętno w całym uniwersum i jeszcze mocniejsza zależność między filmami, która na tym etapie nie stwarzała problemu z wysokim progiem wejścia. Dużą siłą drugiej fazy jest zmniejszenie liczby filmów z klasyczną genezą bohatera. Świadomość tego, że MCU wypaliło, dało Marvel Studios większe możliwości twórcze i chociaż dwa razy się na tym przejechano, widzimy doskonale, że nastąpił wyraźny krok do przodu w poszukiwaniu własnej tożsamości.