Hejt czy krytyka? - czyli o kobiecych postaciach w popkulturze. Marvels, Velma, She-Hulk
Krytyka to nic nowego w branży filmowej. Jednak współcześnie wszelkie jej przejawy są uważane za hejt. Często taką linię obrony obiera się w przypadku słabo przyjętych produkcji z kobietami, przedstawicielami mniejszości seksualnych bądź etnicznych w roli głównej.
Dziś łatwo przykleić komuś łatkę. Szczególnie w Hollywood, co jest o tyle paradoksalne, że wyznaje się tam politykę przeciw wykluczaniu. W przewrotny sposób polityka ta często nie znajduje odzwierciedlenia w dyskursie internetowym oraz w stosunku do odbiorców tychże dzieł. Wystarczy skrytykować określone decyzje kreatywne lub kierunek, w jakim zmierza głośna i oczekiwana produkcja, by recenzentom automatycznie przypięto łatkę seksistów/mizoginów/homofobów/rasistów. Obecnie widać to najlepiej przy premierze Marvels.
Marvels – Dead on Arrival?
Marvels nie jest tytułem powszechnie i niecierpliwie wyczekiwanym przez widownię, czego najwyraźniej samo Marvel Studios jest świadome. Skoro wstępna analiza rynku wykazuje, że w weekend otwarcia film zarobi mniej niż Flash, uznawany za jedną z największych klap finansowych w historii, sytuacja nie rysuje się dla Domu Pomysłów w jasnych barwach. Reakcje na zwiastuny są przytłaczająco negatywne, a doniesienia zza kulis sugerują nawet, że reżyserka nie zrozumiała fabuły. Nie przeszkodziło to jednak w przypisywaniu negatywnych reakcji internetowym trollom i mizoginom, którzy rzekomo nie mogą pogodzić się z faktem, że w hollywoodzkim blockbusterze w głównych rolach wystąpią trzy kobiety.
Rzecz jasna nie jest to pierwsza odsłona tej popkulturowo-ideologicznej wojenki. Identyczna „dyskusja” toczyła się w przypadku Mecenas She-Hulk czy aktorskiego remake’u Małej Syrenki i toczy się również w kontekście przygotowywanej przez Disney aktorskiej adaptacji Królewny Śnieżki. Argumenty „mizoginii” i rzekomego strachu przed „silnymi, niezależnymi postaciami kobiecymi” stosuje się dzisiaj niezależnie od formy i rodzaju krytyki. A owe argumenty stają się o tyle przestarzałe, że ww. produkcje nie są pierwszymi ani nie będą ostatnimi projektami z kobietami w rolach głównych.
Carol Danvers – duma i uprzedzenie
Zacznijmy od samej Carol Danvers, która od swojego debiutu w MCU zbiera dość mieszane opinie. Z jednej strony chwali się grę aktorską Brie Larson i pomysł na postać. Przytacza się fakt, że to właśnie solowy film o Kapitan Marvel jako pierwszy w historii blockbusterów (z kobietą w roli głównej) zarobił w światowym box offisie ponad miliard dolarów. Z drugiej strony barykady znajdują się z kolei ludzie kwestionujący umiejętności aktorki, postać postrzegający jako Mary Sue, a sam film klasyfikujący jako wtórny, niewnoszący do gatunku superhero niczego nowego.
Obie grupy pod pewnymi względami mają rację, a w niektórych kwestiach się mylą. Bo faktem jest, że Kapitan Marvel była – pod względem fabularnym – standardowym origin story, realizującym większość, jeśli nie wszystkie gatunkowe klisze. Co więcej, film nie był wcale oryginalny, nie był nawet ewenementem w skali gatunku superhero – palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o produkcje z kobiecą bohaterką w ramach dużej komiksowej franczyzy, wciąż dzierży Wonder Woman z 2017 roku. Nie wspominając nawet o protoplastach protagonistek w rodzaju Sary Connor, porucznik Ripley, księżniczki Lei Organy i tak dalej. Wniosek: filmowa Carol Danvers nie przetarła nowych szlaków, a jedynie weszła na ten już wytyczony przez innych.
Nie da się również zaprzeczyć, że Kapitan Marvel odniosła ogromny sukces komercyjny. Wątpię jednakże, że tego typu wyniki są kwestią płci bohaterki. Dziwnym trafem przy analizie sukcesu Kapitan Marvel zgrabnie pomija się pewien istotny dla marketingu fakt. Mianowicie: solowa produkcja o Carol Danvers bezpośrednio poprzedzała kulminację Sagi Nieskończoności, czyli wyczekiwany film Avengers: Koniec Gry, z kolei specjaliści od PR-u skutecznie zbudowali narrację, zgodnie z którą heroska będzie kluczowa do pokonania Thanosa. Nie ma się zatem czemu dziwić, że fani MCU w marcu 2019 roku szturmowali kina. O tym, że to zwykłe kłamstwo marketingowe, można się było przekonać dopiero podczas seansu Endgame, niemniej cel Marvel Studios został osiągnięty.
Trudno mi też krytykować grę aktorską Brie Larson, jako że jej sztywne manieryzmy mogą wynikać po prostu z wczucia się w odgrywaną postać. Scenariusz filmu ustanawia bowiem powody, dla których ekranowa Carol Danvers jest zimna w stosunku do innych. Utrata pamięci i wychowanie w bezwzględnej dyktaturze i propagandzie Kree na pewno wpłynęły na jej umysł. Z kolei fakt, iż jej moce pochodzą bezpośrednio z wybuchu Kamienia Nieskończoności, usprawiedliwia jej nieproporcjonalną potęgę, szczególnie że miała całe lata (w filmowym lore) na jej opanowanie.
Kobiety w filmowych uniwersach komiksowych
W ostatnich latach zauważalnym trendem oraz punktem spornym jest coraz częstsza obecność żeńskich superbohaterek na ekranie. Reakcje na nie są bardzo różne: od szczerej sympatii (jak w przypadku Kate Bishop, Sylvie Laufeydottir czy Yeleny Belovy), poprzez stosunki raczej neutralne (Walkiria, Jane Foster/Mighty Thor), aż do bezgranicznej pogardy publiczności (prym w tej kategorii wiodą Jennifer Walters oraz Kate Kane/Batwoman).
Tym, co odróżnia bohaterki żeńskie od męskich bohaterów, jest zupełnie inny – i do pewnego stopnia przyspieszony – sposób ich rozwoju, przez co nabywanie przez nich supermocy bądź przyjęcie tytułu herosa wydaje się często niezasłużone. Trudno z tym zarzutem polemizować, szczególnie mając w pamięci pieczołowicie wykreowane postacie m.in. Tony’ego Starka, Steve’a Rogersa czy Bruce’a Wayne’a z konkurencyjnego DC. Widzieliśmy rozwój tych bohaterów na przestrzeni lat (nawet dekad), rozumieliśmy, co nimi kieruje i towarzyszyliśmy im w podróży. W przypadku znacznej większości postaci kobiecych superbohaterek jest inaczej. One niejako przejmują schedę po poprzednikach, często z pełnym dobrodziejstwem inwentarza.
Nie jest to zły pomysł z punktu widzenia storytellingu, jednak żeby taka koncepcja mogła się udać, wymagałaby od twórców wiarygodnego uzasadnienia status quo, wraz z dokładnym wyszczególnieniem słabych i silnych stron następców/następczyń. Przykładem uzasadnienia tego typu są postacie Kate i Jeleny. W ich przypadku mamy już do czynienia z ukształtowanymi do pewnego stopnia bohaterkami: Kate od wczesnego dzieciństwa jest fanką Hawkeye’a, a w imię tej pasji przeszła również szkolenia w sztukach walki i łucznictwie. Jelena była zaś, wzorem Nataszy, szkolona i indoktrynowana do zostania Czarną Wdową. Co ważne, w jednym i drugim przypadku scenarzyści nie uciekają się do przesady. Kate Bishop ciągle jest młoda, impulsywna i niedoświadczona, co widać podczas jej wspólnych przygód z Clintem Bartonem. Jelena również nie próbuje „zastępować” Natashy Romanoff ani negować jej heroicznego poświęcenia. Także Sylvie – żeński wariant uwielbianego Lokiego – nie zastępuje go w jego solowym serialu, a jest równą mu postacią z własną historią, wadami, zaletami i charakterem.
Są jednak przykłady, których nie da się w podobny sposób wybronić, lecz mimo tego wciąż potrafią zaangażować. Mowa m.in. o Jane Foster. Fabuła filmu Thor: Miłość i grom ukazuje, w jaki sposób była dziewczyna Boga Piorunów zdobyła supermoce, ale nic nie uzasadnia tego, że znikąd stała się potężniejsza i bardziej doświadczona w dzierżeniu Mjolnira niż sam Thor. W końcu heros na opanowanie tej mocy i zrozumienie odpowiedzialności, jaka się z nią wiążę, miał kilka tysięcy lat. Ba, punktem wyjścia historii Syna Odyna było udowodnienie, iż jest godny bycia bogiem, księciem Asgardu i superbohaterem, co mu się po licznych perturbacjach udało. Jane Foster ominęła wszystkie etapy tego rozwoju, a jej choroba została potraktowana po macoszemu, choć była głównym elementem jej origin story. Nieco podobna sytuacja ma miejsce w serialu Moon Knight z postacią Layli/Scarlet Scarab, choć nawet ona nie doczekała się tak prześmiewczej reakcji na jej origin story, jak Monica Rambeau. Zyskanie supermocy za sprawą wejścia w magiczną barierę jest faktycznie czymś rzadko spotykanym. Niemniej, pasuje raczej do prześmiewczych pastiszy gatunku superbohaterskiego, a nie do postaci, która dwa lata po tym wydarzeniu, odegra jedną z głównych ról w kolejnym „odcinku” Sagi Multiwersum.
She-Hulk, Batwoman i Velma, czyli jak nie pisać postaci (nie tylko tych kobiecych)
Są bohaterki, które szczerze można polubić, są też takie, które mogą budzić kontrowersje i sprzeczne opinie. Rzadko kiedy (ale jednak!) zdarzają się „protagonistki”, które łączą lwią część fandomów w bezspornej niechęci do nich...
O serialach Batwoman (The CW), Mecenas She-Hulk (Disney+) oraz Velma (HBO Max/Max) napisano wiele, a powiedziano jeszcze więcej. Zazwyczaj w kontekście tego, jak nie kręcić seriali, jak nie pisać bohaterów i jak nie traktować znanych marek (odpowiednio: mitologię Batmana, MCU i świat Scooby’ego Doo). Rzecz jasna i tutaj nie obyło się bez miażdżącej reakcji widzów i agresywnych reakcji środowisk produkcyjnych. Na pełną wojnę z fanami MCU krytykującymi Mecenas She-Hulk postanowił pójść m.in. reżyser gry God of War, David Scott Jaffe, który za pośrednictwem swojego konta na X (dawniej Twitterze) zarzucił krytykom mizoginię, rasizm, szowinizm oraz określił ich mianem „zacofanych męskich geeków” i „zakompleksionych małych chłopców”.
Zdaniem tegoż „białego rycerza” popkultury krytykujący „nie lubią Czarnej Wdowy, She-Hulk czy Ms. Marvel, gdyż są to kobiety, które są silne i nie potrzebują zabiegać o względy mężczyzn”. I to właśnie przekłada się na silną niechęć fanów względem tych postaci.
Zarzuty te są o tyle osobliwe, że Czarna Wdowa przez lata była jedną z bardziej lubianych bohaterek MCU i stanowiła trzon grupy Avengers obok Iron Mana i Kapitana Ameryki. Przecież fani dopraszali się dla niej solowego filmu! Fakt, że chłodno przyjęli tę produkcję, wynikał z tego, że była niedopracowana i wizualnie przywodziła na myśl grę komputerową. Stanowiła raczej kiepskie – oraz spóźnione – pożegnanie z postacią Natashy.
Z kolei w przypadku serialowej She-Hulk mogę zaproponować banalny eksperyment myślowy. Czy w świecie rzeczywistym dałoby się polubić osobę jawnie arogancką, toksyczną, zapatrzoną w siebie, pogardliwą? Czy brak sympatii wyniknie wówczas z mitycznej mizoginii? Wymienione cechy miała nie tylko serialowa Jennifer Walters, ale także Kate Kane z Batwoman i Velma z animowanej adaptacji uniwersum Scooby’ego.
Toksyczność nie jest siłą charakteru
Żeby było zabawniej: w trzech wyżej przytoczonych serialach w negatywnym świetle ukazuje się tzw. toksyczną męskość i patriarchat. To naprawdę przewrotne, bo gdy kobieca bohaterka reprezentuje negatywne cechy – takie jak egocentryzm, arogancja, pogarda do innych czy częsty brak empatii – urasta ona do miana „silnej i niezależnej”, podczas gdy postać męska wykreowana w sposób identyczny niemal zawsze pełni rolę antagonisty.
Podwójne standardy nigdzie chyba nie są aż tak widoczne, jak w przypadku Mecenas She-Hulk czy Velmy. A przecież seriale te w zamyśle miały te zjawiska wyśmiewać. Szkoda tylko, że raczej je utrwalają i ukazują jako normę postępowania. Bo jaka jest Jennifer Walters, gdy ją poznajemy? Lekkomyślna, zadufana w sobie, arogancka, małostkowa, złośliwa a chwilami wręcz okrutna bez żadnego powodu. W końcu wyszydzanie kuzyna z powodu życia w stanie ciągłego strachu przed niegdyś dzikim alter ego i związanej z tym samoizolacji trudno podpiąć pod coś innego niż moralne okrucieństwo. Bruce Banner przeżył traumatyczną drogę do zostania superherosem, jednak ta droga, jakakolwiek by nie była, uczyniła go lepszym, bardziej świadomym bohaterem. W przypadku jego kuzynki rzecz ma się odwrotnie. Na przestrzeni dziewięciu odcinków Jen nie uczy się na swoich błędach, a moce Hulka nie dość, że nie wiążą się dla niej z żadną odpowiedzialnością, to jeszcze zapewniają jej dodatkową popularność. Scenarzyści wprawdzie starają się sugerować, że persona She-Hulk ma być dla niej „wybawieniem” od kompleksu niższości, jednak ten wątek w ostatecznie nie jest ani dla widzów, ani dla bohaterki istotny, stąd trudno też o emocjonalne zaangażowanie.
Nieco podobnie wygląda „droga” serialowej Kate Kane (jak również jej następczyni) do zostania Batwoman. To było nic innego jak przywłaszczenie cudzej tożsamości. Wyjątkowo trudno, nawet mając ogromnie dużo dobrej woli, zapałać sympatią do postaci postępujących w taki sposób.
Nie neguję, że ataki na kobiece bohaterki w jakimś stopniu mogą również wynikać z mizoginii, branża powinna jednak zacząć odróżniać hejt od konstruktywnej krytyki. Produkcje z kobiecymi bohaterkami w roli głównej były i są bardzo ciepło oceniane przez recenzentów i fanów (Arcane, Harley Quinn, Orphan Black, Igrzyska śmierci, Mroczne materie), zatem prawdziwa sztuka polega na stworzeniu dobrej historii oraz wiarygodnych bohaterów obojga płci. Może twórcy powinni się postarać właśnie o to, zamiast szukać, często na wyrost, problemu tam, gdzie go nie ma?