Jakość czy ilość? Seriali jest tak dużo, że oglądanie ich to dziś problem
Jest 2010 rok, na ekranach królują takie seriale jak Breaking Bad, Mad Men, The Walking Dead, Dexter i Lost. Łącznie (na rynku amerykańskim) mamy ponad 200 seriali reżyserowanych, co mogłoby się wydawać sporą liczbą, ale właściwie do przeżycia, bo każdy, kto jest zainteresowany sceną serialową, jest w stanie zapoznać się, jeśli nie ze wszystkimi pozycjami, to przynajmniej z tymi najbardziej topowymi.
Zewsząd słychać wiwaty na temat serialu jakościowego, jak ten nowy format zrewolucjonizował scenę telewizyjną i już nigdy nie będzie ona taka sama. Nie ma co, zapowiadało się świetnie. Ale czy wyszło równie wspaniale? Siedem lat później odnotowano zawrotną liczbę 487 seriali reżyserowanych - i to w samych Stanach, co oznacza skok o prawie 150% od i tak sporawej liczby w 2010 roku. Pojawia się więc pytanie, czy nadal mamy do czynienia z serialami jakościowymi przy tak zawrotnych liczbach? A może era jakościowa zanim się na dobre zaczęła, to już się skończyła i mamy do czynienia z jakimś innym tworem?
Właśnie, jakość. Co ona właściwie oznacza? Era seriali jakościowych rozpoczęła się od takich pozycji jak The Sopranos oraz The Wire. Te seriale, a także idące w ślad za nimi późniejsze propozycje, zbierają nie tylko rzesze fanów wokół siebie, ale mają też cechy wspólne dotyczące ich budowy. Właściwie wszystko, co krytycy na świecie okrzykują serialem jakościowym, zawiera w sobie nietypową postać głównego bohatera, czy też bardziej, antybohatera. W realnym życiu raczej nie bylibyśmy skłonni kibicować szefowi mafii, baronowi narkotykowemu czy facetowi, który zdradza swoją żony i zapija się do nieprzytomności we własnym biurze. Ale w telewizji, w sumie dlaczego nie? Szczególnie, że serial daje nam możliwość dogłębnego wglądu w ich osobowość oraz potwornie skomplikowane życie rodzinne i zawodowe. Twórcy seriali jakościowych sprawiają, że naprawdę chcemy, żeby tym skomplikowanym charakterom w końcu coś się udało, żeby znaleźli chociaż odrobinę szczęścia w tym coraz smutniejszym świecie przedstawionym. To prowadzi do dwóch kolejnych „niezbędników”, a więc nasz bohater (stety lub niestety, jak kto woli) jest zazwyczaj białym mężczyzną w okolicach czterdziestki, a świat wokół niego jest przygnębiający, smutny i właściwie tylko się pogarsza. Co wskazuje poniekąd na kolejne cechy, a więc skomplikowanie narracyjne i czerpanie z wielu źródeł inspiracji gatunkowych. Oglądając taką produkcję ma się bardziej wrażenie, że oglądamy bardzo długi film albo czytamy wielowątkową książkę, która może być jednocześnie dramatem, tragikomedią i czerpać z tradycji kina gangsterskiego. Historia, która jest nam ujawniana jest zaskakująca i wprawiająca w zdumienie, ale jednocześnie kieruje się żelazną logiką następstwa zdarzeń. Jedno, na pozór nic nieznaczące wydarzenie na początku sezonu może zawadzić na całości fabuły w finałowym odcinku, to szczegóły tutaj grają najważniejszą rolę. Jednocześnie w poszczególnych rolach często obsadzana jest absolutna śmietanka twórcza, którą wciąż utożsamia się z aktorami, producentami i całą ekipą pracującą nad stroną techniczną dzieła tworzącą filmy, a nie seriale. Nie twierdzę oczywiście, że wszystkie produkcje, które zawierają te elementy na pewno stworzą serial jakościowy, może się okazać, że wyjdzie z tego coś bardzo miernego, ponieważ nie ma jednego, uniwersalnego przepisu na to jak stworzyć arcydzieło serialowe.
I tak powracamy do obecnej sytuacji. 2017 rok zakończył się liczbą niewiele poniżej 500 produkcji opartych na scenariuszu tylko w Stanach Zjednoczonych, na rok 2018 przewiduje się przebicie tego progu, a przecież mamy dopiero jego połowę za sobą. Jednocześnie słychać bardzo dużo głosów, że żyjemy w najlepszym okresie serialu telewizyjnego, a nawet, że seriale są obecnie lepsze pod względem jakości niż film i kino, co jeszcze dwie dekady temu było właściwie nie do pomyślenia. Czy więc wszystkie z tych 487 produkcji z 2017 roku są warte naszego czasu? Czy naprawdę wszystkie są tak doskonałe jakościowo? Chyba nikogo tutaj nie zaskoczę, jeśli powiem - nie! Nie są i nie da się tego ukryć. Wiele propozycji po prostu powtarza schematy, idzie dawno utartymi szlakami, które zaczynają powoli przypominać autostrady do robienia pieniędzy, a nie górskie szczyty doskonałości. Powstaje mnóstwo seriali niewartych obejrzenia nawet ich pilotów, a co dopiero całych sezonów. Żeby nie było, ten problem nie jest całkowicie nowy, zawsze istniały w telewizji gnioty, ale teraz mam czasem wrażenie, jakbym stała na plaży tyłem do morza, a za mną rosła ogromna fala powodziowa. Trudno więc mówić, że wszystkie seriale teraz są doskonałe, wspaniałe, a ich liczba to tylko odpowiedź na rosnące potrzeby widzów.
Niemniej jednak już w 2015 roku John Landgraf, dyrektor generalny FX, utworzył nazwę dla dzisiejszej sceny seriali telewizyjnych, określając je mianem „peak TV”, czyli telewizji topowej. Samo pojęcie odnosiło się w swoich początkach właściwie wyłącznie do liczby proponowanych seriali. Jednak można się zastanawiać nad innymi jego potencjalnymi zastosowaniami, na przykład towarzyszącemu temu pojęciu uczuciu bezsilności wielu widzów przez gigantyczną liczbę proponowanych seriali. Ta bezsilność definiuje w tym momencie podejście wielu osób do tego, co się dzieje i często przeradza się też w pewnego rodzaju poddanie się, w myśl podejścia jeśli nie jestem w stanie ogarnąć to przestanę w ogóle poszukiwać. Ogrom i różnorodność, które cechują w tym momencie telewizję stają się coraz częściej zagrożeniem dla seriali niż pozytywem; okazuje się bowiem, że więcej nie znaczy lepiej. Należy jednak podkreślić, że mimo całego zamętu nadal produkowane są świetne seriale jakościowe, chociaż faktycznie, coraz trudniej je znaleźć przez natłok pozycji miernych i powtarzalnych. Zadanie stawiane przed widzami graniczy więc z cudem, a producenci trochę narzucają widzom podejście szukania igły w stogu siana. Bo przecież trudno odmówić miana świetnego serialu jakościowego takim pozycjom jak The Handmaid's Tale, House of Cards, czy Wielkie kłamstewka.
Trudno się kłócić z faktami, seriale jakościowe wciąż powstają, ale coraz trudniej jest je znaleźć i wydobyć z natłoku pozycji, które zasadniczo nic nie wnoszą nowego do serialowej sceny, a jedynie utrudniają dojście do pozycji wartych obejrzenia. Pytaniem, które powinno nas, jako widzów, zajmować są przyczyny obecnej sytuacji. I jak to zwykle bywa w gospodarkach kapitalistycznych generalnie rozchodzi się o pieniądze, a więc i o udziały w widowni, lojalność i uwagę. Przy czym jednocześnie skala zróżnicowania graczy na rynku seriali telewizyjnych w Stanach (ale i na całym świecie) jest na tyle duża, że każdy z nich ma dziś inne możliwości konkurencyjne. Najwięcej swobody oczywiście mają serwisy streamingowe i platformy VOD, co można skwitować tak kanonicznymi przykładami jak Amazon Prime, Showmax czy w końcu Netflix. Daleko za nimi jest telewizja tradycyjna, co widać w zaplanowanych pozycjach produkowanych przez stacje. Doskonale to widać w liczbie oryginalnych produkcji. Przykładowo Netflix ostatnio ogłosił, że do końca 2018 roku ma zamiar mieć w swojej bibliotece łącznie 700 oryginalnych pozycji - w tym filmów i seriali. Wspomniana walka w 2018 roku staje się coraz bardziej zażarta, jednak, niestety, nie koresponduje to z jakością produkowanych seriali. Jednak chyba najbardziej niepokojącą informacją jest ostatnia wypowiedź nowego szefa HBO, Johna Stankeya, który oznajmiając, że HBO czekają duże zmiany i stacja powinna upodobnić się do Netflixa, równie dobrze mógł oznajmić, że HBO przystępuje do konkurencji, którą wyznaczył Netflix.
Czy to jednak świadczy, po pierwsze, o jakości rynku telewizyjnego? A po drugie, o jakości serwisów VOD? Jak to zwykle bywa, nie można postrzegać wszystkiego tą samą miarą. Serwisy VOD potrafią i produkują świetne seriale, weźmy chociaż na przykład Opowieść podręcznej, która będąc pierwszorzędnym serialem jakościowym, jest także doskonałym przykładem antyutopii mogącym rywalizować z kultowym Rokiem 1984 George’a Orwella, a przecież została wyprodukowana jako oryginalny serial Hulu. Podobną sytuację z resztą mamy w przypadku The Crown, czy House of Cards, które można uznawać, za znaczący głos w debacie politycznej współczesnych czasów. A więc skoro nawet najbardziej wyzwoleni gracze potrafią produkować doskonałe seriale, nie mamy do czynienia z ostatecznym upadkiem telewizji jakościowej, która, patrząc na historię telewizji, właściwie dopiero się zaczyna, ponieważ jej początek datuje się zwyczajowo na przełom XX i XXI wieku. Obecna sytuacja jest o tyle problematyczna, że platformy VOD mają na tyle dużo swobody finansowej, że są w stanie produkować jednocześnie doskonałe seriale pochłaniające miliony dolarów, ale w międzyczasie zalewają rynek produkcjami, które, mówiąc łagodnie, są średniej jakości zarówno pod względem produkcyjnym, jak i artystycznym. Natomiast tradycyjna telewizja jest dużo bardziej ograniczona, ponieważ ich głównym kanałem (przynajmniej na dzień dzisiejszy) jest teleodbiornik i widzowie zasiadający o konkretnej godzinie do danego programu, w przeciwieństwie do serwisów VOD, które udostępniają swoim użytkownikom treści bez żadnych ograniczeń.
Jednak co to wszystko oznacza dla nas, widzów? Po pierwsze, coraz większe trudności w dotarciu do świetnych seriali. Mamy do czynienia z pewnego rodzaju serialową powodzią, w której nie jesteśmy w stanie wyłapać tego, co jest wartościowe. Sama nie byłam w stanie uwierzyć, jak wielu moich znajomych, będących rzekomo na czasie z serialami, nie słyszało właśnie o takich pozycjach jak Opowieść podręcznej czy nawet Big Little Lies i The Crown. Więcej! Nawet uznani krytycy telewizyjni nie są już w stanie nadążyć za recenzowaniem wciąż zwiększającej się liczby seriali, całe środowisko zaczyna się uskarżać na ten sam syndrom, na który cierpimy, my, zwykli grzesznicy, że nie oglądamy seriali, które podobno są świetne, bo po prostu nie mamy na nie czasu. Słowem, widz znajduje się w stanie permanentnego chaosu, nad którym nie sposób zapanować. Gdzieś ta szaleńcza gonitwa musi się zatrzymać, przecież już teraz widać, że dobre pozycje potrafią się gubić w gąszczu tych miernych. Co gorsza, istnieje szansa, że wkrótce sami twórcy zaczną potykać się o własne nogi, nie będą nadążać za tym, co tworzą, a fabuły będą się sypać, bo po prostu będzie za ich za dużo. Już teraz Shonda Rhimes ma produkować osiem (!) seriali dla Netflixa. Osiem. Nie kwestionując możliwości autorki Skandalu, dla mnie wydaje się być to niemożliwą liczbą do ogarnięcia. Często już jedna produkcja, która trwa kilka sezonów, sprawia trudności w utrzymaniu rygoru logiczności zdarzeń, a co dopiero osiem. Stąd wniosek, że gdzieś ten wariacki wyścig musi się skończyć, dla dobra twórców, producentów, aktorów, a przede wszystkim dla dobra widzów. W obecnej sytuacji może warto zwrócić się ku już odrobinę przetartej, ale wciąż nie dostatecznie odkrytej ścieżce seriali jakościowych, które hipnotyzują każdym elementem, od gry aktorskiej, do efektów specjalnych, bo przecież nie bez powodu zbierały, i wciąż zbierają wokół siebie rzesze oddanych wielbicieli.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe