Druga dekada XXI wieku. Rządy korporacji. Światu zagraża nowa plaga: NAS – syndrom osłabienia neuronów. Śmiertelna epidemia. Jej przyczyny – ani lek na nią – nie są znane. Korporacjom przeciwstawiają się Lo-tekowie. To ruch oporu wywodzący się z ulic: hakerzy, piraci danych, partyzanci infowojen. Korporacje do obrony wynajmują Yakuzę, najpotężniejszy syndykat zbrodni. Dane osłaniają czarnym lodem. Czyhają tam zabójcze wirusy, gotowe wypalić mózgi intruzom. Lo-tekowie siedzą w kryjówkach, w starych centrach miast, jak szczury w murach świata. Najcenniejsze informacje muszą czasem być powierzane mnemonicznym kurierom, należącym do elity agentów. Szmuglują oni dane w implantach mózgowych... Otwarcie filmu Johnny Mnemonic nakreśla kondycję świata przedstawionego: to solidna podbudowa, z której można było wycisnąć znacznie, znacznie więcej. Ale po kolei. W 1980 roku William Gibson, amerykański pisarz i ojciec cyberpunku, napisał opowiadanie pt. Johnny Mnemonic. Wkrótce rozpoczął współpracę – a dotyczyła ona kilku różnych projektów, nad którymi nie będziemy się tu rozwodzić – z Robertem Longo: rzeźbiarzem, malarzem, fotografem, muzykiem i filmowcem. Niedługo później pojawił się pomysł na ekranizację prozy: w 1989 roku Gibson zaprezentował partnerowi pierwszą wersję scenariusza. Panowie rozpoczęli wędrówkę po filmowych studiach, poszukując chętnych na sfinansowanie produkcji. Sam Gibson przyznał po latach, że prosili o... zdecydowanie zbyt mało pieniędzy. Wyznał, że marzył im się skromny, artystyczny film o budżecie w na poziomie dwóch (maksymalnie!) milionów dolarów (podobno główną inspirację stanowił obraz Jean-Luca Godarda pt. Alphaville). Scenariusz był przerabiany wielokrotnie, powstawało wiele kolejnych wersji i szkiców. Gibson był już skłonny zrezygnować – opowiadał, że doprowadzenie do realizacji tego projektu okazało się dla niego drogą wyjątkowo bolesną. Gdyby nie upór i wiara Longo, który zajął się reżyserią, pomysł zostałby porzucony. 
materiały prasowe
Ostatecznie budżet pochłonął 25 milionów dolarów, a zyski zaczął generować dopiero po premierze światowej – w samych Stanach zarobił bowiem około 19 milionów. Film, który trafił do kin w kwietniu 1995 roku, okazał się porażką artystyczną: został "nagrodzony" Złotą Maliną i spotkał się z fatalnym przyjęciem – zarówno przez krytyków, jak i widzów. I ciężko się dziwić. Choć teraz, po latach, dla wielu odbiorców Johnny to ważny tytuł w dość skromnym katalogu filmów cyberpunkowych, nie da się ukryć, że potencjał został pogrzebany, a realizacja szwankuje na wielu poziomach. Reżyser ewidentnie nie radził sobie z prowadzeniem aktorów, którzy gubili się w swoich kreacjach. Mizerne (nawet wówczas) efekty specjalne kłuły w oczy, a pomysłowość (której – bądźmy uczciwi – nie brakuje, ale do niej jeszcze wrócimy) rozbijała się o kicz, ten użyty nieświadomie, nieatrakcyjny i kuriozalny, zbyt nachalnie przywołujący skojarzenia z kinem klasy B. Filmowi nie udało się również wstrzelić w nastroje widowni. Kilka lat wcześniej premierę miał Terminator 2: Dzień sądu, który częściowo odwoływał się do lęku przed postępem technologicznym i sztuczną inteligencją. Niedługo później – Matrix. Po wcieleniu się w Smitha, Keanu Reeves zmierzył się z agentem (czy raczej: agentami) o tym samym nazwisku. Film Wachowskich bazował (między innymi) na obawach związanych z przekłamywaniem rzeczywistości i manipulacją informacjami. A Johnny? Cóż, ponura wizja przyszłości to kilka nierozwiniętych wątków i wspomniane we wstępie napisy otwierające film. Nierówna, choć momentami naprawdę ciekawie zaaranżowana scenografia nie wystarczyła, by obciążyć widza emocjonalnie ciężarem dystopijnego świata przedstawionego. Smith tłucze się z przeciwnikami, ucieka przed niespecjalnie złowrogą Yakuzą (której przywódca co i rusz zostaje pokonany, schwytany i pozostawiony przy życiu, by wnet powrócić z kolejnymi zastępami zabijaków), korporacja jest duża, zła i nieciekawa, a ogromny dylemat moralny głównego bohatera zostaje momentalnie porzucony i zapomniany. Strony konfliktu są spłaszczone do granic, pozbawione tła fabularnego i niuansów. Nie ma w filmie Longo miejsca na ciekawsze refleksje, a wątki z potencjałem (cały motyw choroby NAS, jej źródło, wpływ na społeczeństwo) pozostają niewyeksponowane, zamknięte w kilku zdaniach, niczemu ostatecznie niesłużących. Garść suchych informacji i jeden epileptyczny atak to za mało: wykastrowanie filmu z głębszego obrazu otaczającej postacie rzeczywistości, która jest tu zaledwie płaskim tłem zbudowanym z kilku dialogów, uniemożliwia widzowi pojęcie powagi sytuacji, empatyzowanie z mieszkańcami tego świata i przejęcie się jego losami. 
materiały prasowe
A jednak pokusiłbym się o stwierdzenie, że czas działa na korzyść Johnny'ego Mnemonica. Nie bez znaczenia jest fakt, że wzrósł poziom świadomości widowni, która prędzej przymknie oko na kicz i ze sporą dozą prawdopodobieństwa okaże się skora, by docenić te bardziej zaradne i pomysłowe elementy inscenizacyjne. Jakkolwiek film zdaje się reżysersko nie nadążać za ciekawszymi scenariuszowymi koncepcjami, poszczególne elementy scenografii i charakterystyczne rekwizyty robią wrażenie. Wymienić należy kultowe VR-owe gogle, zabójczą laserową linkę, zabrudzony i porysowany ekran komunikatora we wnętrzu taksówki czy w końcu Jonesa - delfina. Warto też zauważyć, że ostatecznie film zaprezentował widzom całkiem wiarygodny obraz rozwoju technologicznego i choć wizualnie całość utkwiła w zamierzchłej przeszłości, tak tematycznie blisko jej do problematyki rzeczywistego roku 2021 i nie-tak-odległej przyszłości. W Johnnym urzeka zresztą cały ten cyberpunkowy duch, obecny w każdej klatce - adoracja technologii, radosna fascynacja jej możliwościami.  Świat w obrazie Longo zmaga się z chorobą. I choć NAS, rzecz jasna, nie ma nic wspólnego z tym, z czym musimy zmagać się na co dzień, możemy powiedzieć, że zyskaliśmy perspektywę, która bez wątpienia wpływa na odbiór. Również (dość nieudolnie zaaranżowany) antykorporacyjny wydźwięk filmu współcześnie może trafić do większej liczby serc.  Z filmu dowiadujemy się, że NAS atakuje układ nerwowy, a wywołana jest... cóż, można powiedzieć, że kondycją cywilizacji. Szkodliwym działaniem nowoczesnego sprzętu, całą elektroniką i technologią, przeciążeniem informacjami. – Ale nadal trzymamy ten szmelc, bo nie możemy bez niego żyć – krzyczy Spider, wściekły i bezradny. Chwilę wcześniej udzielał pomocy chorej Jane. Nietrudno się z tym utożsamić; teraz, w czasach niepodzielnych rządów Sieci, biorąc pod uwagę nieprawdopodobną skalę uzależnienia społeczeństw od technologii i powszechnego dostępu do niezmierzonego oceanu informacji. Internet i urządzenia mobilne nieustannie absorbują naszą uwagę, w zamian bombardując nas bodźcami. Czas i miejsce nie mają już znaczenia. W 2021 roku dużo bliżej nam też do poważniejszych technologicznych ingerencji w ludzki organizm – to już nie jest wyssana z palca fikcja, to żadne pobożne życzenia i fruwanie w obłokach. To rzeczywistość. Tym większy żal, że Johnny Mnemonic nie podjął próby eksploracji tych zagadnień.  Szkoda.
materiały prasowe
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj