Kino w odcinkach, czyli seriale z dużego ekranu
Istnieje powiedzonko mówiące, że jeśli jakiś hollywoodzki film odnosi sukces, to na pewno już kręci się jego pornograficzną parodię. Niewykluczone, że podobny żarcik będzie niedługo krążył na temat telewizyjnych seriali zrealizowanych na licencji znanych i lubianych propozycji amerykańskiej kinematografii, które jak grzyby po deszczu pojawiają się na małych ekranach.
A przecież także na temat bieżącego kinowego repertuaru niejeden ma do powiedzenia same gorzkie słowa. Coraz śmielej kręci się nosem na te powroty do przeszłości, sequele, rebooty i odświeżone blockbustery sprzed lat. Forsowana przez największe studia strategia wymuszona została poniekąd przez agresywną ekspansję telewizji, której ramówki są coraz bardziej konkurencyjne nawet dla wysokobudżetowych, szeroko reklamowych spektakli. Innymi słowy, bezpieczniej kupić kinomanowi bilet na pewniaka, na kolejne Gwiezdne wojny czy film z Marvel Studios, niż ryzykować, wykładając pieniądze na nieznany tytuł. A to oczywiście istna pułapka niesprzyjająca zachęcaniu wytwórni do kreatywniejszego inwestowania pieniędzy. Zatacza się tym samym błędne koło, szczególnie że i telewizja, zamiast stawiać na oryginalne produkcje, sięga po bezpieczne licencje. Tylko w tym roku zadebiutowały choćby seriale na podstawie Taken i Training Day, leci drugi już sezon Lethal Weapon. Na tym bynajmniej nie koniec.
Rzecz jasna nie ma co dyskutować o końcu telewizji, to z kolei przesada, bo rocznie amerykańskie stacje produkują blisko pół tysiąca nowych seriali, z których przeważająca część to scenariusze oryginalne, ale liczba tych szeroko dystrybuowanych, mających szansę przebić się za ocean jest znacznie krótsza. Dlatego z pewną dozą słusznego skądinąd zaniepokojenia obserwuje się tendencję do posiłkowania się tytułami kinowymi, a nie każdy projekt będzie mógł liczyć na budżet i nazwiska, jakimi może pochwalić się choćby HBO i Westworld. Serial ten zresztą czerpie jedynie pomysł wyjściowy z nieco zapomnianego już Świata Dzikiego Zachodu Michaela Crichtona, traktując go jedynie jako koncepcyjny fundament. Zarówno Uprowadzona, będąca prequelem filmowego przeboju z Liamem Neesonem, jak i Dzień próby, dramat sensacyjny przerobiony na kolejny serial proceduralny, podobnych ambicji nie mają. Lecz podobny trend to nie wymysł ostatniego roku, ani nawet paru minionych lat. Ash vs. Evil Dead, czyli kontynuacja trylogii grozy Sama Raimiego, ma już dwa sezony, swoją premierę miała też trzecia seria Fargo, żeby sięgnąć po te nowsze przykłady. Dalej leci też i Dwanaście małp, i Krzyk (który zostanie odświeżony), trzech sezonów doczekało się Od zmierzchu do świtu, do wyścigu dołączyły Przekręt oraz Timeless. Lecz na każdy cieszący się dobrym zdaniem krytyki i popularnością tytuł przypada co najmniej kilka, które nie wypaliły. Szybko zaprzestano emisji Damiena (rozbudowującego fabułę Omenu), Raportu mniejszości, Jestem bogiem oraz Godzin szczytu. Taktyka obrana przez amerykańskie stacje przypomina strzelanie na chybił trafił; może coś się przyjmie, a może nie. Przy stosunkowo niewysokich budżetach można bez konsekwencji serial skasować i przedstawić publiczności kolejny. Hollywoodzkich matryc prędko nie zabraknie.
Skala zjawiska dzisiaj, kiedy dostępność telewizji za pośrednictwem internetowych platform streamingowych jak Netlix, HBO GO czy Amazon Prime jest praktycznie powszechna, wydaje się mieć znacznie szerszy zasięg niż kiedyś. A przecież swojego czasu, i to praktycznie zaraz po premierze, odświeżano mniej medialne Wujaszka Bucka (przed rokiem podjętą kolejną, równie nieudaną próbę) czy Pracującą dziewczynę, szybko zdejmując z anteny oba te tytuły. Z kolei przez lata można było oglądać Dziewczynę z komputera (na podstawie filmu Johna Hughesa o tym samym tytule), Nikitę albo kontynuację musicalowej Sławy. Ale obecnie, kiedy bez przerwy trąbi się o trwającej Złotej Erze telewizji, a poszczególnie stacje biją się o słupki oglądalności, ściągając do siebie gwiazdy pierwszego formatu i uznanych reżyserów, sięgnięcie po znaną licencję filmową już samo w sobie stawia serial blisko pole position. Nie gwarantuje to oczywiście wygranej, lecz zapewnia zainteresowanie widza. Fani pełnometrażowego oryginału sięgną chociaż po pierwszy odcinek, żeby przekonać się, czy uda im się ponownie doświadczyć dawnych emocji. Niektórzy zostaną z danym tytułem na dłużej z czystego sentymentu. Lecz producenci telewizyjni zdają się przeceniać siłę nostalgii, bo minęły czasy, kiedy ulubiony film można było po obejrzeniu na dużym ekranie wypożyczyć wedle życzenia na kasecie. Teraz dzieli nas od niego jedno kliknięcie. Ponadto sporą część potencjalnej publiczności stanowią nastolatki, które wychowały się na zupełnie innych filmach niż ich rodzice czy starsze rodzeństwo i nie przyciągnie ich do ekranu magnes sentymentu. Stąd też ciężko dobrać proporcje, bo na ile serial oparty na dawnym (albo i niedawnym) hicie przypominać ma pierwowzór, a na ile trzeba go uaktualnić i nagiąć dla młodszego odbiorcy? Przykładowo rzeczona Zabójcza broń, zapowiadająca się jako bezrefleksyjne, marketingowe wykorzystanie licencji, okazała się solidnym serialem, Ash kontra martwe zło to pełnoprawna kontynuacja kultowej trylogii, a Fargo udanie bawi się klimatem filmu braci Coen, choć nie jest z nim ściśle i bezpośrednio powiązany fabularnie.
Rynek telewizji i kina przypomina czasem targ, na którym dokonuje się handlu wymiennego, bo przecież na dużym ekranie nierzadko oglądać można przekute na blockbustery, podstarzałe seriale, czego skutek jest równie niepewny jak w przypadku filmu przerabianego na potencjalny telewizyjny przebój. Póki jest to jednak wymiana kreatywna, niech będzie, lecz coraz częściej podobne decyzje są zwyczajnym skokiem nawet nie tyle na naszą kasę, co bezcenny czas.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe