Grady Hendrix – godny następca Stephena Kinga? Małe miasteczka, Amerykanie i wampiry
Choć „nowy Stephen King” to już wymęczone przez marketing określenie, to Grady Hendrix może być wyjątkiem. W jaki sposób pisarze są do siebie podobni i czy król ma wreszcie godnego następcę?
Grady Hendrix to nazwisko, o którym robi się coraz głośniej w literaturze grozy. Autor zdobywający dużą popularność za oceanem wziął szturmem także i polski rynek wydawniczy. Wydawany wpierw ochoczo przez Wydawnictwo Vesper, obecnie przejęty przez Wydawnictwo Zysk i S-ka, serwuje czytelnikom kolejne powieści, w których bierze na tapet coraz to nowsze motywy klasycznego horroru, wywracając je na nice i tworząc w ten sposób coś niekonwencjonalnego. I z każdą nową książką Hendrixa nabieram pewności, że jeśli ktoś może zostać literackim następcą Stephena Kinga, to tym kimś będzie właśnie autor Horrorstor.
Co wyróżnia książki Stephena Kinga?
Mam świadomość, że to dość prowokacyjna teza, która u wielu wzbudzi odruchowy bunt, ale jeśli przyjrzymy się kluczowym elementom twórczości Kinga, to da się zauważyć, że Hendrix wykorzystuje podobne elementy konstrukcyjne. I nie chodzi mi tutaj o porównywanie jakościowego dorobku obydwu pisarzy, a o sposób, w jaki obydwaj – w jakże różnych czasach – walczyli o czytelniczy „rząd dusz” i zdobywali fanów.
Co przesądziło o pozycji Kinga w świecie literackiego horroru? Czy wymyślił on w ramach gatunku coś nowego, świeżego i oryginalnego? Czy może bardziej przetworzył klasyczne motywy literatury grozy, przedstawiając je współczesnemu czytelnikowi w bardziej przystępnej wersji, dzięki wprowadzeniu znajomych miejsc i archetypów osobowości?
Weźmy za przykład kultowe Miasteczko Salem. To przecież nic innego, jak reaktywowanie motywu wampirycznego i przeniesienie go w realia małomiasteczkowej Ameryki, która jest kontekstowo bliższa czytelnikom niż wschodnie rubieże Europy. Dzięki temu na odbiorcę zaczął działać nie tyle sam motyw wampira, co osadzenie go w sąsiedztwie, uczynienie go bardziej prawdopodobnym i realnym poprzez wprowadzenie do dobrze znanej – uznawanej za bezpieczną, wręcz sielską – rzeczywistości.
Dlaczego Stephen King odniósł sukces? Ponieważ umiejętnie wprowadził wątki obyczajowe do literatury grozy. Pisarz doskonale portretuje Amerykanów w ujęciu niewielkich lokalnych grup, uwypuklających ich – często starannie skrywane – wady i przywary, które finalnie kładą się cieniem (a w chwili próby niejednokrotnie oddziałują destrukcyjnie) na ową społeczność. Taki mechanizm obserwowaliśmy i we Mgle, i w Stukostrachach. A w Sklepiku z marzeniami stało się to trzonem całej osi fabularnej. U Kinga oczywiście pojawia się zło zewnętrzne, jednak jest ono niejako katalizatorem żerującym na tym, co naprawdę wadliwe, mroczne i tkwiące w samych ludziach.
Podobieństwa między Kingiem a Hendrixem
U Hendrixa znajdziemy podobny schemat konstrukcyjny. On także stawia akcent przede wszystkim na portretowanie realiów amerykańskich społeczności. Wprowadzenie wątków paranormalnych i literatury grozy ma niejako odwracać uwagę odbiorców od faktu, że to opowieść o nich samych.
Taki zabieg znajdziemy między innymi w Poradniku zabójców wampirów klubu książki z południa. To opowieść o wampirze, w której sama demoniczna postać antagonisty zaimplementowana została w (pozornie) sielankowej społeczności południowych Stanów Zjednoczonych, z jej konserwatywnym sznytem modelu rodziny. I choć na pierwszy rzut oka to właśnie zagnieżdżające się w idyllicznej scenerii zło zdaje się grać pierwsze skrzypce, to sednem powieści jest coś zupełnie innego.
Bo Hendrixa nie interesuje tak naprawdę opowieść o wampirach. Owszem, doskonale się w niej czuje, sprawnie z niej korzysta, balansując na krawędzi kiczu i bawiąc się estetyką gatunkową oraz odniesieniami do klasyków z tym motywem, jednak jego uwaga ogniskuje się na czymś innym. Autor stara się nie tylko zobrazować charakterystyczne, reprezentatywne grupy w obrębie amerykańskiego społeczeństwa, ale i wystawić im – często bardzo surową – ocenę.
W Poradniku… mamy tego znakomity przykład. Model społeczny, w którym funkcjonuje Patricia i jej koleżanki, jest szkodliwy dla niej samej. To patriarchalny model deprecjonujący rolę kobiety w związku, odbierający jej szansę na jakikolwiek zawodowy rozwój i sytuujący ją na boleśnie przegranej pozycji, wyrosłej z kulturowych uwarunkowań środowiska, z jakiego się wywodzi. Podobny zabieg autor zastosował także w Mojej przyjaciółce opętanej, w której sednem przekazu było tendencyjne i chorobliwe pragnienie zachowania pozorów „doskonałego życia” amerykańskiej klasy średniej – niezależnie od tego, jaką cenę przyjdzie za to zapłacić.
Poradnik… to powieść uwypuklająca ludzkie przywary. I łatwość, z jaką – niestety – potrafimy odwrócić się do kogoś plecami w sytuacji kryzysowej, jeśli nie zagraża bezpośrednio nam, ale komuś słabszemu, obcemu, spoza „bezpiecznego” kręgu. To historia o tym, jak łatwo jest wyprzeć się swoich ideałów dla korzyści ekonomicznych. Hendrix w Poradniku… robi to, co King w Miasteczku Salem. Osadza motyw wampiryczny we współczesnej (dla okresu pisania powieści) Ameryce, a cała siła oddziaływania pomysłu kryje się w naturalistycznym odzwierciedleniu realiów świata przedstawionego, dzięki czemu zdolni jesteśmy w nadnaturalne zło – choć na chwilę – uwierzyć. „Zawiesić niewiarę”, by podeprzeć się sformułowaniem Noela Carrola z Filozofii horroru.
Małe miasteczka, Amerykanie i wampiry
Analizując kolejne książki Hendrixa, odnajdziemy więcej krytyki amerykańskich społeczności. We wspomnianej Mojej przyjaciółce opętanej autor skupia się na pokazaniu popkulturowego oblicza okultyzmu w Stanach Zjednoczonych. Widać to doskonale choćby w scenie rozmowy Abby i jednego z braci Lemon. Jego analiza opętania to swoista popkulturowa karykatura tej dokonywanej w Egzorcyście W.P. Blatty'ego przez ojca Karrasa.
Opętanie w Mojej przyjaciółce... jest komiksowym przerysowaniem jednego z najbardziej klasycznych motywów grozy, a poza tym jest środkiem kreacji dla autora, a nie celem samym w sobie. Trudno uniknąć powoływania się na wspomnianego Egzorcystę – w końcu to najsłynniejszy literacki przykład tego motywu. Jednak Blatty starał się zwrócić uwagę na kruchość naszej wiary i trud trwania w korelacji z Bogiem w czasach galopującego konsumpcjonizmu, a jego analizy kładły akcent głównie na wymiar duchowy. Hendrix zaś piętnuje samo zafałszowanie w społecznych relacjach i podziały wynikające z klasizmu, jaki – mimo ostentacyjnych zaprzeczeń – dalej funkcjonuje i ma się dobrze w społeczeństwie. Nie tylko amerykańskim.
Krytyka klasy średniej wybrzmiewa tu ze zdwojoną siłą, a jej symbolem jest nie tylko przykład rodziny Gretchen, ale także całościowo elitarnej Akademii Albemarle. Langowie, zamiast w realny sposób pochylić się nad problemem córki, wolą spuścić na to zasłonę milczenia, byle się nie rozniosło, że „idealna amerykańska rodzina” boryka się z jakimikolwiek problemami. Łatwiej jest przerzucić ciężar odpowiedzialności za całe zdarzenie na dziewczynę z ubogiej rodziny. W dodatku Akademia, do której Abby uczęszcza dzięki specjalnemu stypendium, traktuje jej obecność jako rodzaj swoistej ofiary składanej na ołtarzu politycznej poprawności. Dziewczyna jest tolerowana nie dzięki znakomitym wynikom w nauce, ale ze względu na fakt poprawiania wizerunku szkoły. Albemarle okazuje łaskawość gorzej sytuowanym do czerpania z krynicy znakomitości, jaką uosabia, a nacechowane jest to boleśnie widocznym poczuciem wyższości. Hendrix uwypukla to, co nadal jest obecne w społecznych relacjach – i to niekoniecznie przypadłość samej Ameryki.
Ostatnia wydana w Polsce powieść Hendrixa bierze na tapet kolejny klasyczny motyw horroru – nawiedzony dom. W formie ujmującej tragikomedii autor podejmuje się trudnego zadania opowiedzenia o radzeniu sobie z żałobą i traumą po stracie bliskich. I choć nie jest to najlepsza powieść w dorobku pisarza, to pojawiają się w niej zaskakująco mocne i przemawiające do wyobraźni fragmenty, chociażby wspomnienia o „maskowych” inscenizacjach grupy teatralnej, przeradzających się w bezmyślne akty dewastacji. Hendrix porusza wątek antywojennych protestów w kontekście militarnego zaangażowania Ameryki w Afganistanie, co znów budzi skojarzenia z Kingiem, który nierzadko w swojej twórczości przywoływał protesty wobec wojny w Wietnamie – bliższej emocjonalnie dla niego samego i jego pokolenia. Obaj pisarze manifestują sprzeciw wobec tak otwartego, bezpardonowego zaangażowania USA w „nie swoje” wojny pod szyldem niesienia światu pokoju.
To ciekawa konstrukcyjnie, choć mocno stonowana powieść, w której autor mocno akcentuje, jak wiele zależy od punktu widzenia. Autor zmienia narratora, dzięki czemu każde z rodzeństwa ma szansę się wypowiedzieć, pokazać nam własne spojrzenie na sytuację. A dopiero zestawienie tych dwóch opowieści, mocno przecież nacechowanych subiektywną i tendencyjną oceną, pozwala nam uzyskać pełniejszy obraz. I dostrzec, jak wiele zależy od interpretacji tego, co widzimy. Bo to, co dostrzegamy, nie zawsze jest tożsame z prawdą, a zaledwie z jej fragmentem, wycinkiem. Narzucanym nam przez własne odczucia i uprzedzenia wyobrażeniem. Słowem – widzimy często to, co pragniemy zobaczyć.
Grady Hendrix – godny następca Stephena Kinga?
Prawdziwa groza kryje się w prawdziwym świecie, nie w wymyślonych potworach – tak można skwitować znaczną część literackiej grozy zarówno spod znaku Kinga, jak i Hendrixa. Grozy, w której element nadprzyrodzony staje się pretekstem do snucia opowieści o zwyczajnych ludziach.
Zarówno King, jak i Hendrix zdają się pisać przede wszystkim sprawnie nakreślone powieści obyczajowe, w których horrorowy, nadprzyrodzony tudzież fantastyczny element jest tylko dodatkiem i uzupełnieniem przyjętej konwencji, a nie celem samym w sobie. I to w moim odczuciu łączy ich najbardziej i przesądza niejako o ich sukcesie. Obydwaj kroczą podobną ścieżką, skupiając się na starannym portrecie swoich czasów, dzięki czemu czytelnicy mogą łatwo identyfikować się z bohaterami i odnajdywać w świecie przedstawionym. Uniwersalizm społecznych zachowań, często tylko pośrednio zależny od regionalizmu, a pozostający tożsamym w samym trzonie społecznych uwarunkowań, sprawia, że opowieści Kinga i Hendrixa stają się łatwo odczytywalne i odpowiednio sugestywne – niezależnie od rejonu świata. Zwłaszcza biorąc pod uwagę globalizacyjne trendy.
Oczywiście, nadal można polemizować nad porównywaniem jakości obydwu twórców. I choć nie podchodzę zupełnie bezkrytycznie do twórczości Stephena Kinga, to jednak skłonny jestem przyznać mu pozycję warsztatowo i stylistycznie lepszą niż w przypadku Grady’ego Hendrixa. Ale i nie o to chodzi, by stawiać pomiędzy tymi pisarzami znak równości. Chodzi bardziej o dostrzeżenie korelacji w kierunku, w jakim obydwaj podążają (podążali) na wczesnym etapie swojej kariery. Ich ścieżki, podejmowane motywy, ogólne patenty na budowanie struktury fabularnej na podstawie mocno rozbudowanej obyczajowości zdają się wyraźnie wskazywać na podobieństwa.
Owszem, Kingowi nikt już palmy pierwszeństwa nie zdoła odebrać. Nie powtórzy też jego sukcesu – o czym za chwilę. Ale nie da się nie dostrzec, że Hendrix wykorzystuje takie sposoby na budowanie relacji z odbiorcą, jakie przesądziły o sukcesie literackim poprzednika.
Czy Hendrix może godnie zastąpić Kinga? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi, bo z jednej strony odpowiedź twierdząca zdaje się w myśl powyższych przykładów wydawać oczywista, z drugiej zaś opcja powtórzenia sukcesu Kinga (przynajmniej w zakresie komercyjnym, abstrahując od czysto artystycznego) jest już zwyczajnie niemożliwa, ze względu na zupełnie inne czasy.
Kiedy Stephen King zaczynał, kino coś znaczyło. Ba! Znaczyło bardzo wiele. Kinowa premiera była wydarzeniem, a dobra ekranizacja miała szansę wynieść autora pierwowzoru na wyżyny. King miał szczęście do kilku naprawdę niezłych (i kilku obecnie absolutnie kultowych) ekranizacji, co z pewnością nie było jedynym, ale na pewno pomocnym czynnikiem do budowania obecnej pozycji. Hendrix tworzy natomiast w czasach wszechobecnego streamingu, a co za tym idzie – marginalizacji kina jako takiego.
Stephen King - najlepsze ekranizacje
Premiery filmowe w kinach niewiele znaczą, bo w ciągu kilku miesięcy trafiają na mnożące się platformy streamingowe, a zalew produkcji własnych tychże sprawia, że odbiorca wcale nie musi czekać aż tak niecierpliwie na kolejne duże kinowe wydarzenia. Mamy nie tylko nasycenie rynku, ale wręcz przesyt – i niewielu jest zdolnych na bieżąco śledzić pojawiające się tytuły, nawet w obrębie szeroko pojętego fantastyczno-grozowego gatunku. Nawet sama literatura staje się coraz bardziej rozdrobniona, a tytuły na rynku żyją o wiele krócej, bo tempo serwowania kolejnych „bestsellerów” i presja wydawnicza na wciąż nowe i często na wyrost pompowane „hypem” nazwiska konkuruje z modą na wydawnicze pewniaki, czyli wznowienia klasyków przy okazji ekranizacji albo serwowanie n-tej edycji ze zmienioną okładką, w wersji o barwionych brzegach. Książka staje się przedmiotem, bibelotem do postawienia na półce, chwalenia się w social mediach. A jej literacka wartość tym samym schodzi na dalszy plan. Czasem wręcz okazuje się marginalizowana. Nie tylko przez wydawców, chcących maksymalizować zysk przy minimalizacji ryzyka, ale też przez samych odbiorców, kształtujących przecież w dużej mierze rynek własnymi nawykami zakupowymi.
Czy Hendrix jest więc na pozycji straconej? Niezupełnie. Literatura trwa, na przekór wielu pesymistycznym prognozom. I choć nie sposób w dzisiejszych realiach powtórzyć sukcesu Kinga jako takiego, to myślę, że Hendrix ma szansę znaleźć sobie stabilną i bezpieczną pozycję rynkową. I zbudować własne, solidne i nie tak znów małe grono wiernych czytelników. A nawet jeśli nie zostanie okrzyknięty „nowym Stephenem Kingiem”, to jakie to ma znaczenie, skoro w realiach rynkowych sam slogan dawno się już zdewaluował? Ważniejsze, że serwuje naprawdę ciekawą literacką grozę, której nie mamy na rynku – wbrew pozorom – zbyt dużo. Bo przecież cały czas chodzi o literaturę, prawda?