Pogromcy duchów oczami Gen Z. Pierwszy raz oglądam 40-letnie filmy (i jestem pod wrażeniem)
Co łączy Pogromców duchów z Kinowym Uniwersum Marvela? Dlaczego marne efekty stanowią atut filmów? I wreszcie – dlaczego mam kosę z Billem Murrayem?
In your neighborhood
Who you gonna call?
(Ghostbusters)
If there's something weird
And it don't look good
Who you gonna call?
(Ghostbusters)
Jestem przekonany, że żadna osoba czytająca ten artykuł – chyba że spędziła większość życia w rzece śluzu pod Nowym Jorkiem – od razu rozpoznała tekst albo chociaż samą melodię. Nie trzeba lubić czy nawet znać Pogromców duchów, żeby piosenka autorstwa Ray Parkera Jr. błyskawicznie wpadła nam do głowy i nie chciała jej opuścić – jak natrętny duch opętujący Bogu ducha winnego człowieka!
Tak sytuacja wyglądała w moim przypadku. Często nuciłem sobie tę piosenkę pod nosem, a charakterystyczne logo z duszkiem od razu kojarzyło mi się z produkcjami z ubiegłego wieku. Nie byłem jednak zainteresowany obejrzeniem tych klasyków komedii science fiction. Nie wynikało to z mojej ignorancji czy uprzedzenia do tytułów, które mają już trochę lat na karku, bo jednymi z moich ulubionych serii są Rocky, Terminator czy Predator (oczywiście ich klasyczne wersje). Uwielbiam oryginalną trylogię Gwiezdnych wojen i całe mnóstwo produkcji z ubiegłego wieku, a jednak odbijałem się raz za razem od Pogromców... z nieznanego mi powodu. Postanowiłem jednak nadrobić zaległości, dlatego wyposażony w plecak protonowy jestem gotów opowiedzieć o swoich wrażeniach z perspektywy pokolenia Z.
Najlepsze duchy (i nie tylko) z serii Pogromcy duchów wg. Rankera
Stare jest dobre
Pogromcy duchów pojawili się w kinach w 1984 roku, już po premierze ostatniej części oryginalnej trylogii Gwiezdnych wojen, która udowodniła, jak bardzo publiczność potrzebuje dobrych produkcji science fiction. Film w reżyserii Ivana Reitmana na podstawie scenariusza napisanego przez Dana Aykroyda, Harolda Ramisa oraz Ricka Moranisa okazał się wielkim hitem, a publiczność pokochała charakterystycznych badaczy zjawisk nadprzyrodzonych. Kolejna część, która ukazała się na wielkim ekranie po pięciu latach, scementowała jeszcze bardziej znaczenie Billa Murraya, Dana Aykroyda, Harolda Ramisa i Erniego Hudsona w świecie kina.
Na pewno największe obawy żywiłem w kwestii stanu technicznego filmu. Obecnie panują inne standardy. Przyznam jednak, że wcale mi nie przeszkadza stara szkoła. Ba! O wiele bardziej podobają mi się produkcje, w których nie ma charakterystycznego "wygładzenia". To duży mankament współczesnych blockbusterów i nie tylko. Produkcje z ubiegłego wieku wydają mi się o wiele bardziej "prawdziwe" i namacalne. Wynikało to też z rzadszego korzystania z efektów komputerowych, budowania planów i kręcenia w plenerze. To wszystko złożyło się, również w przypadku Pogromców duchów, na bardzo przyjemne wizualnie widowisko. Przenosi nas ono do nieco starszych czasów, których sam nigdy nie miałem okazji poznać.
W Pogromcach duchów najlepsze są wątki komediowe. Te filmy ogląda się może nie z zapartym tchem, ale z ciekawością. Jesteśmy zainteresowani tym, co dzieje się na ekranie. A co najważniejsze, nic nie wyrywa nas z immersji. Wynika to też z widowiskowości, do której Ivan Reitman aspiruje. Oczywiście efekty komputerowe w ubiegłym wieku nie były szczególnie rozwinięte i na niektóre wizualizacje duchów patrzy się z uśmiechem pobłażania, ale w żadnym wypadku nie psuło to mojej radości z oglądania. Powiedziałbym, że było wręcz przeciwnie – jakość efektów – która chwilami była równie mizerna, co dodatek do niedzielnego obiadu – pasowała do ogólnej estetyki i dodawała ogromnego uroku. A tym właśnie stoją Pogromcy duchów.
To produkcje, które mają niesamowity urok. Widać, że twórcy chcieli stworzyć coś wyjątkowego. To kino, które może spodobać się każdemu. Dzieci mogą się śmiać z zabawnych duchów, ale też odczuwać lęk, a dorośli wyłapią wiele różnych nawiązań. To proste familijne historie, które potrafią bawić, smucić, przerażać, ale też nie zapominają o powiedzeniu o czymś istotnym. Pierwsza część stanowi niejako samospełniającą się przepowiednię. W końcu Venkman (Bill Murray) chce zmienić Pogromców duchów w maszynkę do zarabiania pieniędzy. To on stawia na promowanie marki, która ma osiągnąć sukces. Bohaterami nie zawsze kierują wyłącznie szlachetne pobudki i ważny jest dla nich zysk. Dlaczego to samospełniająca się przepowiednia? Bo mam wrażenie, że taki los podzieliła cała seria, która po latach produkcji gier, komiksów, seriali animowanych powróciła na wielki ekran – najpierw za sprawą nieudanego rebootu z 2016 roku, a później poprzez kontynuacje oryginalnych filmów. Nie odbieram im dobrych chęci, ale oglądanie dwóch pierwszych filmów przez pryzmat całej serii jest dość ironiczne. Venkman byłby dumny.
Mam problem z Venkmanem
Nie da się mówić o Pogromcach duchów bez nich samych. Nie bez powodu produkcja ma taki tytuł. To postacie stanowią centrum opowieści i na ich barkach spoczywa ciężar obu filmów. To nie fabuła jest tu istotna – ona jest prosta jak budowa cepa, a chwilami aż do przesady absurdalna i wywołująca uśmiech politowania. Ale to wcale nie jest wada! Kinowe Uniwersum Marvela zasłynęło z budowania prostych historii opartych na kliszach, w których złoczyńcy nie byli wcale bardziej rozwinięci od takiego Gozera z Pogromców duchów, a robiły to po to, żeby na pierwszy plan wysunąć bohatera danej produkcji. Przedstawić go publiczności, pozwolić polubić, przywiązać widza do niego. I to doskonale sprawdza się w przypadku Pogromców duchów, choć nie bez pewnych potknięć.
Mam problem z Venkmanem Billa Murraya. Nie odbieram mu absolutnie nic z warsztatu aktorskiego. Jego rola jest zdecydowanie najciekawsza i daje największe pole do popisu, które ten wykorzystuje. Każda scena z nim wywołuje emocje – pozytywne lub negatywne. Postać Venkmana jest najciekawsza, bo wyróżnia się od pozostałych. Nie kieruje nim chęć odkrywania nowego świata spirytualnego, poczucie obowiązku (przynajmniej w pierwszej części) czy inne górnolotne pobudki. Jest showmanem, łgarzem, kobieciarzem i człowiekiem, który zrobi wszystko, byleby tylko zarobić, nawet zaciągając kilka kredytów i grając va banque.
To dlaczego mam z nim problem? To jedyna postać, której nie udało mi się polubić. Jego zachowanie to relikt dawnych czasów, a oglądanie nachalnego kłamcy podrywającego kolejne kobiety i oszukującego je nie było wcale przyjemne. Venkman jest jednak bardzo ważną postacią dla całej serii, ponieważ się wyróżnia i tworzy ciekawe interakcje między postaciami. Brak mu gorliwości Raymonda, wiedzy Egona czy przyziemności Winstona. I o to chodzi. Każda scena z Pogromcami duchów, w której zderzają się ich charaktery czy podejścia do rozwiązywania problemów, są fantastycznie do oglądania.
Wszyscy aktorzy spisują się tu na medal. Trudno mi sobie wyobrazić w tych rolach inne osoby. Dlatego boli mnie, że kreacja Erniego Hudsona została tak ograniczona. Jego czas ekranowy zredukowano przed rozpoczęciem zdjęć. Nie umieszczono go nawet na głównym plakacie pierwszej części. W role Winstona miał się pierwotnie wcielić Eddie Murphy, który pewnie dostałby więcej do zagrania ze względu na status gwiazdy. I całe szczęście, że to się nie udało.
Ernie Hudson to druga niezbędna postać, która pozwala widzowi wejść w skórę nowego Pogromcy duchów i z pewnym dystansem i przyziemnością podejść do spraw. To awatar dla widza, by znaleźć się wśród pozostałych bohaterów. To prosty człowiek, który podchodzi logicznie i często na chłopski rozum do spraw, których nie rozumie, a do ekipy dołączył, bo po prostu potrzebował pracy. Boli mnie to, że spośród wszystkich dostał najmniej do zagrania w obu produkcjach. Potencjał w jego postaci był ogromny.
To samo mogę powiedzieć o rolach kobiecych, które kompletnie zmarnowano. Obsadzenie Sigourney Weaver, która jest symbolem twardzielki (w Obcym pokazała, co potrafi), w roli damy w opałach i obiektu westchnień dla Venkmana, było godne pożałowania. Co gorsza – nie wyciągnięto absolutnie żadnych wniosków w kontynuacji, w której jej rola się powtórzyła, a na dodatek została spłycona jeszcze bardziej. Tym razem to ona sama lgnęła do Venkmana, którego w jedynce odrzucała przez większą część filmu. O Annie Potts w roli Janine trudno powiedzieć cokolwiek, bo jest to postać, która po prostu... jest. Cieszy mnie to, że w Pogromcy duchów. Imperium lodu szykuje się dla niej więcej akcji, bo wciśnięty na siłę wątek romantyczny w dwójce był zwyczajnie słaby.
Czy współczesny młody widz ma czego tu szukać?
Co Pogromcy duchów mają do zaoferowania współczesnemu młodemu widzowi? Szczerość. To cecha, której w obecnych czasach brakuje wielu filmom. Twórcy często decydują się na zwyczajny skok na kasę - bazują na znanej marce i żerują na naszej nostalgii. Pogromcy duchów nie mają niesamowitego CGI (chociaż Piankowy Marynarz Niszczyciel jest fantastyczny), nie mają też znakomitej fabuły pełnej zwrotów akcji, ale są szczerzy w tym, co robią. To urocza komedia science fiction, która skupia się na postaciach – i to oni są tu najważniejsi! Jest również szalenie kreatywna, bo każdy duch ma swój własny charakter i funkcję. Ograniczenia budżetowe i technologiczne tylko pomogły filmom w wyróżnieniu się spośród innych współczesnych produkcji. Duch z futra? Taksówkarz zombie? Stanowiący symbol serii Slimer? Można by wymieniać i wymieniać, ale lepiej przekonać się o tym na własne oczy. To kreatywna, miła dla oka i ucha, produkcja, która wcale nie powinna odstraszać młodego odbiorcę.
Jeśli ktokolwiek się wahał – podobnie jak ja – przed daniem szansy Pogromcom duchów, gorąco zachęcam do zrobienia tego kroku. Nie pożałujecie.