Miecze świetlne, Tolkien i hejt w internecie, czyli Gwiezdne wojny oczami laika
Gwiezdne wojny to zarówno wspaniała, wielowątkowa kosmiczna epopeja, jak i marka eksplorowana komercyjnie na wszelkie możliwe sposoby. Jest to więc angażująca emocjonalnie opowieść i kura znosząca złote jajka. Prawdziwy popkulturowy ewenement, z którym osobiście mam pewien problem.
Gwiezdne wojny zakorzenione są bardzo głęboko w serduchach młodych i starszych widzów na całym świecie. Pokolenie końca lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych nie miało szans w konfrontacji z filmową wizją, jakiej wcześniej nie było. Gwiezdne wojny nie brały jeńców wśród miłośników kina i stały się pierwszym popkulturowym zjawiskiem na tak wielką skalę. Zmyślny marketing sprawił, że SW nadal są marką o niezaprzeczalnym oddziaływaniu. Chociaż druga trylogia pod względem artystycznym pozostawiała wiele do życzenia, a trzecia wygenerowała niespotykane wcześniej patologie u fanów (owe pojawiły się już przy Mrocznym Widmie, ale dopiero później uderzyły ze zdwojoną siłą), Gwiezdne wojny wciąż mają moc – zarówno tę marketingową, jak i kulturową. Siła oddziaływania jest więc niezaprzeczalna, choć ci, którzy nie połknęli bakcyla, często zastanawiają się nad przyczyną takiego uwielbienia.
Czas na kolejne osobiste podejście do ważnego zjawiska popkulturowego. Do Gwiezdnych Wojen mam bardzo ambiwalentny stosunek. W odróżnieniu od wielu moich znajomych nigdy nie udzielił mi się hype na epopeję Lucasa. Mimo że od wczesnego dzieciństwa było mi wpajane, że Star Wars wielką historią jest, to odkąd pamiętam, do trylogii podchodziłem zachowawczo. Oczywiście filmy bardzo mi się podobały i często do nich wracałem, ale nigdy nie łączyły mnie z nimi głębsze relacje. Wynikiem tego dzisiaj, w dniu premiery nowego filmu z cyklu, nie jestem ani wstrząśnięty, ani zmieszany. Być może tym wyznaniem kręcę na siebie bat w redakcji i poleruję gilotynę wśród czytelników portalu, ale taki jest fakt. Powyższe nie oznacza oczywiście, że nie lubię i nie szanuję tej wspaniałej kosmicznej opowieści. Jestem po prostu laikiem, który z pewnej perspektywy obserwuje wszystko, co dzieje się wokół Gwiezdnych wojen. A jak wiemy, dzieje się dużo, niekoniecznie dobrych rzeczy. Zacznijmy jednak od samego początku.
Dla mnie Gwiezdne wojny są pewną inkarnacją dzieła, które ukształtowało moje poczucie estetyki i spojrzenie na sztukę. Być może pewien dystans do SW wziął się z tego, że w mojej świadomości od zawsze palmę pierwszeństwa dzierżył Władca pierścieni. W obu przypadkach mamy do czynienia z trylogią i w obu przypadkach obserwujemy walkę dobra ze złem. Zarówno u Tolkiena, jak i Lucasa nieopierzeni protagoniści opuszczają spokojny dom i wpadają w wir wielkiej przygody, którą kończą (mówiąc językiem fanów gier RPG) z levelem nabitym do granic możliwości. Punktów wspólnych jest więcej: mędrzec, który ginie i powraca (Gandalf, Obi-Wan), wielkie bitwy traktowane na serio, drużyna różniących się od siebie wszystkim zawadiaków oraz moc (u Tolkiena pierścień), która może służyć zarówno w imię dobra, jak i zła. Oczywiście nie dla każdego powyższe powiązania wydadzą się tak oczywiste, ale naiwnością byłoby sądzić, że George Lucas, przygotowując się do realizacji swojego dzieła, nie przeczytał wcześniej Władcy Pierścieni. Pewne inspiracje same się narzucają i nie ma oczywiście w tym nic złego. Jeśli Lucas rzeczywiście zaczerpnął nieco z dokonań Tolkiena, to później dodał wiele od siebie, czyniąc Star Wars wyjątkowym dziełem. Pamiętajmy, że wielki twórca inspirował się również klasykami literatury, westernami czy filmami o samurajach — kreatywny artysta jest w stanie zaczerpnąć wiele dobrego z dziedzictwa kultury.
W latach osiemdziesiątych moją świadomością rządziły więc elfy, krasnoludy i orkowie. Wynikiem tego kosmos poszedł w odstawkę, a jego miejsce zajęły krainy fantasy. Gwiezdne wojny miały jednak kilka motywów, które do mnie przemawiały. Nigdy nie byłem fanem potyczek X-Wingów i TIE-Fighterów, ale już starcia na miecze świetlne mocno przypadły mi do gustu. Szczególnie te z oryginalnej trylogii, gdzie stanowiły jeden z najbardziej widowiskowych elementów fabuły. Walka na miecze ma w sobie coś niezwykle romantycznego. Dwóch oponentów staje naprzeciwko siebie i rozpoczyna bitwę, w którym mają wyrównane szanse. Toczą bój na śmierć i życie, a kluczem do sukcesu są ich finezja, zręczność i pomysłowość. Takie starcia zazwyczaj wyglądają bardzo widowiskowo. Nie da się ukryć, że w szermierce jest pewna poezja, nawet gdy walczący jedynie „młócą cepem” na potęgę.
W Gwiezdnych wojnach dochodziła jeszcze niesamowita forma oręża. Starsi widzowie pamiętają zapewne podwórkowe bitwy na pokolorowane patyki mające symulować broń Jedi. Miecze świetlne stanowiły esencję oryginalnej trylogii. Dużo dobrego dla ich właściwego odbioru robił dźwięk potyczek. Zamiast klasycznego szczęku oręża, dostaliśmy odgłos, który do dziś jest rozpoznawalny nie mniej niż muzyczny motyw przewodni Johna Williamsa. W oryginalnej trylogii bohaterowie wyciągali miecze stosunkowo rzadko, przez co widz wyczekiwał tych wyjątkowych momentów. W kolejnych odsłonach zaczęły się one pojawiać praktycznie w każdej scenie, przez co straciły swoją niezwykłą moc oddziaływania na świadomość widzów.
Byłem gdzieś na początku liceum, gdy na duże ekrany wchodziło sławetne Mroczne widmo. Pamiętam, że wtedy pierwszy raz stałem w długiej kolejce do kina (nieistniejąca już Warszawa we Wrocławiu). Mimo że nie byłem emocjonalnie związany z serią, udzielił mi się hype, którym żyła część moich ówczesnych znajomych. Po seansie wszyscy wyszliśmy usatysfakcjonowani. Kilka dni później, usłyszałem opinię, jakoby film ten powinien być wyświetlany przed południem na poszatkowanym reklamami Polsacie (ci, którzy pamiętają polską telewizję z końca lat dziewięćdziesiątych, wiedzą, jak wielka była to potwarz). Oczywiście wówczas stanąłem w obronie Mrocznego widma, jednak z perspektywy czasu muszę przyznać, że cała druga trylogia nie wpłynęła pozytywnie na mój odbiór Gwiezdnych wojen. Nie będę tu oryginalny – zarzuty wobec Mrocznego widma, Ataku klonów i Zemsty Sithów są tożsame z pretensjami widzów na całym świecie. Oczywiście wciąż mamy tutaj do czynienia z ciekawymi opowieściami i wielkimi widowiskami, ale podczas seansów poszczególnych obrazów po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że wartość marketingowa Gwiezdnych wojen jest równie ważna, co jakość artystyczna.
Druga trylogia miała na celu wprowadzenie w Star Wars młodych widzów. Zaznajomienie ich ze światem, którego estetyka nie korespondowała z rozwojem technologicznym. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że najmłodsi widzowie często uważają stare filmy za słabe i niegodne uwagi. Stąd w drugiej trylogii infantylne postacie, skróty fabularne i bezpretensjonalna akcja. Zamiast dwóch ścierających się ze sobą mieczy świetlnych dostaliśmy prawdziwy ocean laserowego oręża. Potworności z kosmosu namnożyły się w niebywały sposób, a strzelaniny i pościgi pochłaniały długie minuty ekranowe. Jednym słowem mocniej, szybciej, więcej. Jako „nie-fan” Gwiezdnych wojen obserwowałem to zjawisko z perspektywy. Z jednej strony rozumiałem rozgoryczenie miłośników oryginalnych obrazów. Z drugiej, jasne dla mnie były intencje producentów. Takie działanie miało cel stricte marketingowy i jak widać, odniosło zamierzony efekt. Marka Gwiezdnych wojen przetrwała trudne czasy i nie straciła nic na swojej renomie. Starzy wyjadacze z czasem zaakceptowali uwspółcześnioną wizję uniwersum. Niestety, mieli olbrzymi problem z tym, co wydarzyło się potem. Czymś, co wciąż nie daje mi spokoju.
Mimo że jestem gwiezdnowojennym laikiem, zarówno na Przebudzenie mocy, jak i Ostatniego Jedi poszedłem do kina. Co prawda długo po premierze, ale nie odmówiłem sobie kinowych emocji przy tych wielkich widowiskach. Pierwszy film nowej trylogii odrzucił mnie całkowicie. Odebrałem go jako kalkę rozwiązań fabularnych z pierwszej części i to doprawionych estetyką Mrocznego widma. Drugi natomiast całkowicie mnie zauroczył. Zdaję sobie sprawę, że to nie jest popularna opinia, ale uważam Ostatniego Jedi za jeden z najlepszych filmów w serii. To zdecydowanie mój faworyt wśród współczesnych obrazów z uniwersum SW. Duża w tym zasługa reżysera, Riana Johnsona, który w wielu miejscach zastosował niekonwencjonalne rozwiązania. Całość zdecydowanie przypadła mi do gustu. Niestety, część fanów była odmiennego zdania. Rozpoczął się hejt, którego istoty do dziś nie jestem w stanie zrozumieć.
Obecne we współczesnym świecie nastroje geopolityczne przełożyły się również na kulturę i sztukę. Pal sześć, gdy krytykowane są niszowe dzieła zdeklarowanych lewicowo artystów. Głosy nienawiści często w takich przypadkach wliczone są w koszty i nikt nimi specjalnie się nie przejmuje. Gorzej, gdy gniew ortodoksyjnych widzów dotyka popkulturowego dzieła, którego odbiorcą jesteśmy zarówno my, jak i nasze dzieci. Widzowie o konserwatywnych poglądach zaatakowali w sieci film, zarzucając mu lewicową propagandę. Pisano, że za dużo wielorasowości, że niepotrzebnie tyle kobiet w głównych rolach, że fabuła przesiąknięta jest takim, a nie innym światopoglądem. Abstrahując już od zasadności wzniesionych okrzyków, można zadać pytanie o to, komu przeszkadzają kobiety na ekranie. Jakie wewnętrzne problemy muszą mieć mężczyźni, których jedynym celem jest zmarginalizowanie płci przeciwnej.
Świat ostatnimi czasy podąża w konkretnym kierunku geopolitycznym. Poszczególne narody wybrały swoich przywódców i są to w wielu przypadkach ludzie powiązani z szeroko pojętą prawicą. Istniejące tendencje są zrozumiałe – w świecie musi istnieć równowaga – przecież przez długi czas u władzy znajdowała się liberalna socjaldemokracja. Ludzie zdecydowali zgodnie ze swoim sumieniem i mieli do tego święte prawo. Niestety pokłosiem obowiązującego współcześnie dyskursu politycznego jest radykalizacja dialogu odbywającego się zarówno na ulicach, jak i w internecie. Młodzi gniewni używają słów typu „lewak”, nie rozumiejąc często ich znaczenia. Mylą poprawność polityczną z różnorodnością i wyrównywaniem szans. Wrogiem staje się każdy, kto myśli inaczej. Wszędzie widoczne jest zagrożenie. W imię zasad, tradycyjności i źle rozumianej normalności piętnowane są myśli i idee, których się nie rozumie, lub które budzą strach. Zdarza się również tak, że dyskutanci dołączają do owczego pędu i działając zgodnie z mechanizmami psychologii tłumu, kopią leżącego.
Z mojego punktu widzenia hejt na Ostatniego Jedi z jednej strony jest niezrozumiały i niepokojący, z drugiej wpisuje się w pewną tendencję obecną dzisiaj zarówno w kulturze, jak i w życiu społecznym. Podobne głosy słychać było przecież również w przypadku filmów Marvela, takich jak Czarna Pantera czy Kapitan Marvel. Wchodzący niedługo do kin Eternals ma mieć wątki LBGT, co stanie się z pewnością kolejnym galonem paliwa na hejt nienawistników. Najbardziej absurdalne w całej tej sprawie wydaje się być to, że argumenty przeciwników Ostatniego Jedi trafiają w próżnie. Doszukiwanie się zła tam, gdzie go nie ma, nigdy nie uczyni z człowieka mędrca. Genezy takiego, a nie innego zachowania ortodoksyjnych fanów należy doszukiwać się oczywiście nie tylko w nastrojach geopolitycznych. Dużą rolę odgrywa przywiązanie do estetyki oryginalnej trylogii i mała tolerancja na zmiany zachodzące w kinie. Każdy ma prawo lubić to, co mu się żywnie podoba, ale gdy przeradza się to w eskalującą nienawiść, trzeba powiedzieć głośne STOP!
Nawet jeśli twórcy nowych Gwiezdnych wojen mają zamiar zaszczepić swoim dziełom pewną myśl i przesłanie, robią to we właściwy sposób. Nie ma tu mowy o inwazyjnym podejściu, a kierunek ich działań jest jak najbardziej właściwy. Trudno doszukiwać się agresji i niegodziwości w różnorodności i równouprawnieniu. Jedynie ludzie o złej woli mogą chcieć wykorzystać te idee jako paliwo polityczne. Każdy twór kulturowy angażujący widzów emocjonalnie wart jest docenienia. W przypadku Gwiezdnych wojen przerodziło się to jednak w coś niepokojącego.
Jasna strona mocy zamiast nienawiści, miecze świetlne w miejsce internetowego hejtu. Świat nie jest jednak bajką Disneya – kto mógłby przypuszczać, że to space fantasy obudzi w ludziach najgorsze demony. Patrząc na to wszystko z dystansu, mam mieszane odczucia. Miałbym niezły mętlik w głowie, gdyby ważne dla mnie dzieło popkulturowe zmagało się z takimi problemami. Z drugiej strony zazdroszczę miłośnikom Gwiezdnych wojen, bo ich obiekt fascynacji wciąż kwitnie i owocuje, a co kilka lat, wraz z premierą kolejnego obrazu, mają dodatkowe popkulturowe święto.
Źródło: zdjęcie główne: Disney