Nowy Kapitan Ameryka nie jest zły. Już wyjaśniam
Teraz już wiemy, że „Nowy wspaniały świat” nie dostarczył nam „Nowego wspaniałego MCU”, ale to wcale nie tak, że jest to produkcja, którą powinniśmy wymazać z pamięci, prawda?
Praktycznie każda recenzja i każdy komentarz zarzuca nowemu Kapitanowi trzy główne grzechy. Pierwszym z nich jest okropna warstwa wizualna, której w żaden sposób nie da się obronić. Zdecydowanie bliżej tu do produkcji serialowej niż do poziomu widowiskowego blockbustera, który kosztował setki milionów dolarów. Kolejne to scenariusz i fabuła. Ta ostatnia na tyle nie spodobała się sporej części widzów, że aż zaczęli zastanawiać się, jaki był sens wypuszczenia tego filmu.
Ja mam natomiast wręcz przeciwnie. W sumie to cieszę się, że Marvel Studios wypuściło tak kontrowersyjny i „słaby” film. Ale po kolei.
Co podobało mi się w Kapitanie Ameryce 4?
Myślę, że wbrew pozorom plusów jest całkiem dużo, choć na pierwszy rzut oka ich praktycznie nie widać. Przykładem może być Sam Wilson. Anthony Mackie robi wszystko, by wypaść jak najlepiej i udowodnić niedowiarkom, że może być całkiem nowym i całkiem innym Kapitanem Ameryką, który nie stoi w cieniu Rogersa. To jego “człowieczeństwo” gra najważniejszą rolę, bo w porównaniu do Steve’a nie jest wzmocnionym superżołnierzem. Nie zmienia to jednak faktu, że pod względem wartości, które nim kierują, nie odstaje od Rogersa.
Pochwalić należy także relacje pomiędzy głównym bohaterem a innymi postaciami, które są ciekawe i autentyczne. Na przykład weźmy na tapetę świetnie zagranego Isaiaha Bradleya, od którego tak naprawdę wszystko się zaczyna – jest swoistym katalizatorem wydarzeń z filmu. To on ma za zadanie zabić prezydenta Rossa, a potem to jego Wilson stara się uwolnić, przez co godzi się na współpracę z prezydentem.
Nowy wspaniały świat bardzo dobrze oddaje wewnętrzny konflikt Sama Wilsona, który jest rozdarty między lojalnością wobec Ameryki a przyjaźnią z człowiekiem, którego ojczyzna tak bardzo wykorzystała i niemal zniszczyła. Jest tu też pewna zabawa mitem Kapitana Ameryki jako „pierwszego patrioty”, dla którego USA to kraj bez skazy i zmazy.
Wiele radości podczas oglądania Nowego wspaniałego świata sprawił mi fakt, że w końcu po tylu latach Disney postanowił wrócić do starych i – wydawałoby się – zapomnianych wątków. Miło było w końcu zobaczyć wyraźne nawiązanie do Eternals i częściowo wyłonionego Tiamuta. W końcu też dowiedzieliśmy się, skąd pochodzić będzie adamantium, które już wkrótce odmieni wszechświat MCU. Marvel w końcu wrócił też do postaci Samuela Sternsa, czyli Leadera. Może z niektórymi z tych wątków zbyt wiele się nie zadziało, ale zwyczajnie miło, że MCU w końcu odpowiedziało na pytania, które zadano 17 lat wcześniej.
Pomimo kiepskiego scenariusza i brzydkich efektów specjalnych bawiłem się zadziwiająco dobrze na seansie. Ani na sekundę nie czułem zmęczenia czy znużenia. Raczej akceptowałem każdy gorszy element filmu i wierzyłem, że może jeszcze coś mnie zaskoczy. I było tak, chociażby w przypadku Joaquína Torresa, czyli nowego Falcona (w tej roli Danny Ramirez) i agentki Ruth Bat-Seraph (Shira Haas).
Ten pierwszy przypominał mi nieco o „starym dobrym” MCU sprzed kilkunastu lat, gdy humor potrafił rozbawić i nie był wymuszony, a postacie miały luz i uczyły się na błędach. Druga pokazała, że Czarne Wdowy nie muszą być jednowymiarowymi klonami Scarlett Johansson i mogą mieć trochę inne podejście do życia. Liczę, że obie postacie jeszcze zobaczę w projektach, w których będą miały okazję zabłysnąć własnym światłem, a nie być tylko więźniami słabego scenariusza i dodatkiem do głównego dania, jakim powinien być Wilson. Bo chyba właśnie w tym największy problem tego filmu?
Ile Kapitana w Kapitanie, czyli dlaczego nie wyszło?
Pierwszym i głównym problemem filmu był proces produkcji i to, że pomysł na historię co rusz się zmieniał. Już na pierwszy rzut oka widać, że postać Sidewindera została "doklejona" podczas dokrętek. Z tego, co możemy wywnioskować, to o Serpents Society mieliśmy jeszcze usłyszeć, ale sporą część ich wątku ostatecznie wycięto. Podobnie zresztą postać Diamondback, której maskotkę można było zdobyć w promocyjnych zestawach Happy Meal w McDonald’s, a ostatecznie w filmie nie pada ani jedna wzmianka o niej. To samo zresztą z pewnymi scenami pojawiającymi się w zwiastunach. Marvel co prawda znany jest z tego, że często zmienia pewne sceny, ale w tym przypadku mowa o czymś zupełnie innym.
Ostatecznie więc dostaliśmy produkcję, która pozszywana została z wybranych elementów i motywów wielu różnych wersji filmu. Swoistego potwora Frankensteina MCU, w którym elementy starają tworzyć się jedną całość, ale bez wątpienia nie jest tak idealnie, jak byśmy sobie tego życzyli.
Może więc dlatego ta produkcja w teorii jest Kapitanem Ameryką 4, ale również Hulkiem 2? Bo faktem jest to, że bardziej niż historią o Samie Wilsonie, film stał się opowieścią o prezydencie Rossie. To wokół jego wątku krąży fabuła, co dla części widzów mogło być sporym zawodem. Nie zobaczyliśmy, jak Wilson odnajduje się w roli nowego Kapitana, a dostaliśmy polityczne intrygi i wewnętrzne konflikty prezydenta, który wydawał się postacią bardziej centralną niż główny bohater. To wszystko sprawiło, że Nowy wspaniały świat miał wyraźny rozstrzał fabularny. Tak jakby twórcy nie mogli się zdecydować, kto jest jego protagonistą. W rezultacie otrzymaliśmy produkcję, która próbowała łączyć dwie zupełnie różne narracje, ale żadna z nich nie wybrzmiała w pełni satysfakcjonująco.
Wydaje mi się, że Marvel Studios zwyczajnie nie wiedziało, co zrobić z tym filmem. Zaczęli tworzyć go w najgorszym okresie, gdy jakość kolejnych produkcji wciąż spadała, a fani coraz bardziej odchodzili od MCU. Ostatecznie produkcja przypomina bardziej 2. sezon serialu Falcon i Zimowy Żołnierz niż kinowe widowisko. Gdyby w takiej formie podano tę historię, to może bardziej spodobałoby się to widzom?
Co dalej z MCU po Kapitanie Ameryce 4?
Ostatecznie Nowy wspaniały świat nie jest filmem tragicznym, ale też nie jest produkcją, która mogła na nowo rozpalić miłość widzów do Marvela. A już na pewno nie przekona malkontentów narzekających na to, że Sam nigdy nie powinien dostać tarczy Rogersa. To przykład kina superbohaterskiego, które jest… po prostu przeciętne. Parę interesujących pomysłów, ale też masa niewykorzystanego potencjału.
foto. materiały prasowe
Jednak może właśnie to czyni go w pewnym sensie istotnym? Nie jest tajemnicą, że MCU przechodzi obecnie trudny okres. Może właśnie takie projekty, pełne prób i błędów, są potrzebne, by znaleźć nowy kierunek? Bo powiedzmy sobie szczerze, gorsze filmy wchodzące w skład uniwersum można było znaleźć na każdym etapie i w każdej fazie. Przykładem może być chociażby Iron Man 2 albo Thor: Mroczny świat. Nie załamało to jednak MCU i później dostaliśmy o niebo lepsze produkcje.
Pytanie tylko, czy Kevin Feige i spółka wyciągną z tego właściwe wnioski? Czy też czeka nas dalsza stagnacja i kolejne filmy, które szybko zostaną zapomniane? Odpowiedź poznamy już wkrótce, gdy Thunderbolts* i Fantastyczna 4: Pierwsze kroki spróbują odbudować to, co kiedyś wydawało się niezachwiane. Bo potencjał jest, co widzieliśmy, chociażby w grafikach koncepcyjnych do Avengers: Doomsday.

