Charles Dickens uchodzi za jednego z najwybitniejszych pisarzy wszech czasów. Gdyby przyszło mu jednak tworzyć w dzisiejszej dobie, zostałby relatywnie szybko określony mianem „pierwszorzędnego dupka”. Facet wielokrotnie w śródtytułach swoich powieści zdradzał bowiem zakończenia danego rozdziału – zanim dotarliśmy do finału, już wiedzieliśmy, kto umarł. Oczywiście jestem niemal pewien, że Dickens prędzej czy później natrafiłby na zacnych internautów, którzy jeszcze w kołysce artykułowali ulubione słowo: spoiler. Dziś z tej dziedziny mają już doktorat, nierzadko profesurę, a samo poszukiwanie kolejnych, zdradzających fabułę danego dzieła elementów jest dla nich ulubioną formą rozrywki. Nazwijmy rzeczy po imieniu: wielu z nas cierpi dzisiaj na paranoję spoilerów. Widzimy je niemal wszędzie – nawet tam, gdzie z pewnością ich nie ma. Z biegiem czasu stały się one swoistymi wytrychami, które wtrącamy arbitralnie do rozmowy na zasadzie samobiczowania. Jeśli bowiem jakiś komponent fabuły zostaje odkryty wcześniej niż przed seansem – no cóż, najczęściej to powód do rzucenia się w cierniste krzewy i dalszego umartwiania własnej duszy. Ot, raj utracony, przecież bezspoilerowe przejście przez kampanię promocyjną miało nam przynieść ekstazę. Kilkanaście dni temu na łamach naszego portalu przypomnieliśmy znany powszechnie od 24 lipca zeszłego roku fakt, że w filmie Guardians of the Galaxy Vol. 2 planeta Ego będzie ojcem Star-Lorda. Informację tę obwieścił w trakcie Comic-Conu reżyser, James Gunn, zaznaczając jednocześnie, że nie ma ona większego wpływu na odkrywanie kolejnych tajemnic fabularnej układanki. Wielu z naszych facebookowych fanów za ten wpis odsądzało nas jednak od czci i wiary, a autor tego tekstu został pieszczotliwie określony mianem „debila”. Zaskoczenie było tym większe, że o takim obrocie spraw informowaliśmy w przeróżnych newsach kilkanaście razy – niektórzy z krytykujących udzielali się już pod wiadomościami, w których dobitnie pisaliśmy o tym, kim jest ojciec Star-Lorda. Po dobrych kilku miesiącach zapanowała zbiorowa amnezja i coś, co nie było spoilerem, nagle nim zostało. Oczywiście największym łajdakiem pozostaje James Gunn, który zdradził tajemnicę własnego filmu. Nasi czytelnicy lepiej od niego wiedzą, co powinien był mówić, a czego nie. W tłumaczeniach najczęściej przewijał się argument w stylu: „Cieszę się na tę produkcję jak dziecko, unikam wszelkich wiadomości na jej temat, nie rozumiecie mnie, chciałem być zaskoczony jak berbeć dostający klocki LEGO, jesteście tacy i owacy, obyście sczeźli w piekle”. Innymi słowy: dzisiaj wszystko jest spoilerem. Zjawisko spoilerów jest stare jak świat (samo słowo pojawiło się w USA w 1971 roku), choć zdecydowanie przybrało na sile w ostatnich latach, w dobie powszechnego dostępu do Internetu. Mamy tu bowiem do czynienia z naturalną ewolucją – popkultura zdaje się przemawiać do jej odbiorców słowami: „Oglądaj, co tylko chcesz, gdziekolwiek chcesz, na własnych zasadach”. Problem polega na tym, że walczący ze spoilerami zeloci często chcą narzucić własny punkt widzenia na odkrywanie tajemnic konkretnej fabuły. Większą nawet przyjemność niż w rozwiązywaniu zagadki widzą w twistach, woltach i innych zabiegach tego typu. Jestem sobie w stanie wyobrazić, że tytuł filmu The Assassination of Jesse James by the Coward Robert Ford doprowadza ich na skraj załamania nerwowego, a świadomość faktu, że Dorotka w The Wizard of Oz podróżuje z Kansas właśnie do krainy Oz jest dla nich dobrą okazją do rozdzierania na sobie szat. Jeszcze większy problem pojawia się w przypadku popkulturowych ikon. Nie do końca wiemy, czy w towarzystwie w ogóle wypada mówić, że Vader jest ojcem Luke’a albo jaki los sam sobie zgotował Walter White w Breaking Bad. Ten drugi nie żyje od ponad 3 lat, jednak absolutnie pod każdym tekstem na temat serialu ni stąd, ni zowąd pojawia się osoba, która dopiero zaczyna swoją przygodę z produkcją i ironicznie dziękuje za zrujnowanie jej przyjemności z seansu. Nic to, że Walter cierpi na raka, po drodze będzie balansował na granicy dobra i zła, przeżywał rozmaite wzloty i upadki czy stopniowo zatracał się w szaleństwie – jeśli wiemy, że wyzionie ducha w otoczeniu metamfetaminy, to oglądanie tej serii nie ma większego sensu. Środki wyrazu artystycznego są passé; liczy się wyłącznie, kto żyje, a kto jest krótszy o głowę. Heisenberg jest nagi. Kilka lat temu naukowcy z Uniwersytetu w San Diego przeprowadzili badania na temat spoilerów. Okazało się, że większość uczestników bardziej ceniła te historie, których fabuła, z wszystkimi jej newralgicznymi momentami, została im uprzednio opisana. Czterech na pięciu badanych przyznawało później, że zdradzenie im ważnych wątków z czasem przestało mieć dla nich większe znaczenie – liczyła się jedynie gra z odbiorcą. Wyniki eksperymentu zostały przedstawione w formie artykułu, w którym zawarto również wypowiedzi niektórych znanych pisarzy. John Gardner przekonywał, że opowiadanie historii jest tak stare, jak stara jest cywilizacja. Jego zdaniem największą sztuczką twórcy będzie zawsze sprawienie, by czytelnik/widz zapomniał o stosowaniu jakichkolwiek sztuczek. Tym samym Gardner przestrzega odbiorców popkultury, że wyczekiwanie na szokujące komponenty opowieści jest mieczem obosiecznym – jeśli takich zabiegów nie ma, wówczas przestaje mieć specjalne znaczenie, jak doskonale napisana jest sama książka. Wtóruje mu George R. R. Martin, zwracając uwagę, że przy takim podejściu walczących ze spoilerami zelotów niedługo przestaniemy zapoznawać się z fikcją historyczną. Jeśli wiemy, kto wygrał wojnę secesyjną, to książki o bitwie pod Gettysburgiem w tej perspektywie mogą wydać się banalne. W tego typu słowach daje się wyczuć rozczarowanie podejściem współczesnego świata do słowa pisanego. Wszelkie zabiegi narracyjne blakną w obliczu możliwości dotarcia do streszczenia danego dzieła. W tym przypadku „szybciej” przekłada się na opcję zapoznania się z kolejnym utworem, a przecież powodem do przechwałek jest liczba oglądanych filmów/seriali – nie zaś to, czy cokolwiek z tych historii wynosisz i pielęgnujesz w umyśle. Dwa lata temu Netflix i firma Harris Poll przeprowadziły symptomatyczne badanie na temat obecności spoilerów w popkulturze. Wynika z niego, że 75% ludzi traktuje zdradzanie tajemnic fabuły jako naturalną konsekwencję obcowania z filmami i serialami, ale 94% respondentów wychodzi z założenia, że nie jest to czynnik decydujący w sięganiu po kolejne dzieła. 71% badanych twierdzi, że podejmuje konkretne środki, by uniknąć spoilerów; z kolei jedna trzecia z ankietowanych przyznaje, że znają osoby, które są zbyt „delikatne” w tej kwestii (w powtórzonym pod koniec zeszłego roku sondażu ten ostatni współczynnik sięgał już rzędu 80% badanych). Całą sprawą zajęli się także naukowcy z Institute of Studies; okazuje się, że aż 83% Brytyjczyków żyje w nieustannym strachu przed spoilerami, a jednym z najczęściej przywoływanych wytłumaczeń takiego stanu rzeczy ma być fakt, że… nasze życie szybko się skończy, natomiast Breaking Bad zostanie na długo po nas. Zdarzył się już przypadek rozwodu z powodu tego, że żona zdradziła mężowi główne wątki z Dexter. Zapłakany przed sądem mężczyzna wyznał, że w pewien sposób zrujnowało to jego życie – w końcu poświęcił on więcej czasu na serial, niż na zajmowanie się swoim wtedy półrocznym synem. Na przeciwległym biegunie walki ze spoilerami pojawia się pytanie o sposób pracy dziennikarskiej. Wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że krytycy filmowi znajdują się dziś w nieciekawym położeniu pomiędzy młotem a kowadłem, niekiedy nawet pomiędzy młotem a karabinem maszynowym internautów. Na łamach naszego portalu praktykujemy zamieszczanie recenzji pozbawionych spoilerów, gdzie indziej staramy się przed nimi ostrzegać stosownym powiadomieniem, jednak i tak nie jesteśmy w stanie zadowolić każdego. Najczęściej rzecz rozbija się o zawarte w tytule sformułowanie, dajmy na to: „Śmierć ważnej postaci w Game of Thrones”. Zawsze znajdą się puryści, dla których takie postawienie sprawy jest zamachem na przyjemność z seansu. Oczywiście staramy się zrozumieć argumenty wojujących i minimalizować liczbę ofiar. Co więcej, bez żadnej zbędnej kokieterii należy zauważyć, że nasi czytelnicy – w większości przypadków – darzą się wzajemnym szacunkiem i doskonale wiedzą, gdzie w komentarzach mogą zdradzać ważkie elementy fabuły, a gdzie tego nie powinni robić. Różni nas to od potężnych popkulturowych witryn; jedna z nich miała ogromny problem pod recenzją filmu Star Wars: The Force Awakens, gdzie jeden z użytkowników rozmnażał w ekspresowym tempie swoje konta tylko po to, by napisać jaki los spotkał Hana Solo. Tego typu zachowania patologiczne pojawiają się niestety nader często. W pewnym sensie są one pokłosiem związanej ze spoilerami paranoi – deklarowana wszem wobec frustracja jednych napędza głupotę drugich i koło się zamyka. Wiąże się to także poniekąd z faktem, że w tworzeniu rozmaitych definicji na temat tego, czym jest spoiler, w dalszym ciągu nie możemy dojść do jakiegokolwiek konsensusu. Oficjalna strona Brytyjskiego Instytutu Filmowego ostrzega przed spoilerami w opisach fabuł filmów sprzed 70 lat, choć jej prezes i tak zachęca do oglądania Citizen Kane także tych, którzy mają już pełną wiedzę na temat kluczowego dla historii wyrazu „różyczka”. Innymi słowy: wyrosła nam dziś cała armia popkulturowych purystów. Podstawowym sposobem na spędzanie wolnego czasu przez jej przedstawicieli jest doszukiwanie się tego, kto dziś zdradził im kolejny wątek z ich ukochanego dzieła. Zwiastuny są spoilerami, oficjalne wypowiedzi twórców też – a jakże, w końcu idzie tu o to, by pierwszy seans stał się czymś na kształt utraty fabularnego dziewictwa. Posiłkując się jednak przywołanym już tutaj przypadkiem Ego i Star-Lorda, możemy dojść do wniosku, że debata nad spoilerami to rzucanie grochem o ścianę; ot, obie strony pozorowanego konfliktu nie chcą wyjść z okopów, w których tkwią od dłuższego czasu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj