Życiorys na ekranie pisany – jak to się u nas robi…
Jest dobrze! Po „Bogach” Łukasza Palkowskiego była już „Ostatnia rodzina” Jana. P. Matuszyńskiego, „Powidoki” Andrzeja Wajdy, a teraz na ekrany wchodzi „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej” Marysi Sadowskiej będąca filmową biografią autorki popularnego w latach 70. poradnika seksualnego, Michaliny Wisłockiej.
Można by rzec, że dziś nasze kino biografią wręcz stoi. A jako widz filmu Sadowskiej pokuszę się o stwierdzenie, że w tym przypadku znakomity odbiór Bogowie może zostać powtórzony. Ale nie zawsze ów gatunek stanowił w naszym kinie o sukcesie…
Bywało różnie. Bardziej rzadziej niż częściej. W zasadzie rzadko kiedy porywająco. A z całą pewnością nie tak, jak to robią i potrafią, dajmy na to, tacy Amerykanie. Powody? Czyżbyśmy nie mieli równie ciekawych postaci, których życiorysy z powodzeniem mogłyby posłużyć za efektowny scenariusz? Oczywiście, że tak, a może nawet więcej. W końcu nasz kraj jest zdecydowanie starszy. W tym przypadku nie chodzi jednak o źródło, a zwyczajnie o możliwości rodzimego „przemysłu” filmowego. Może też trochę o wiarę w publiczność? Kogo dziś obchodzi taka czy inna autentyczna postać? Paradoksalnie pewnie całkiem sporą grupę, co pokazały jednak obrazy Palkowskiego i Matuszyńskiego. Z tym, że to już zupełnie inne kino, operujące innym językiem, mentalnie skierowane na widza. I dziś, kiedy patrzymy na kwestię filmowych biografii, rozpaczliwie zaczynamy szukać – co, kiedy, gdzie i jak? W efekcie wydaje się, że nie jest z tym wszystkim najlepiej. Jednak przyglądając się tej materii bliżej, okazuje się, że poza ilością, jakościowo było i jest nie najgorzej.
To będzie bardzo wybiórcze i autorskie zestawienie. Tak jak pamięć na to pozwala. Osobiście, kiedy pada termin ekranowa biografia, trudno mi nie skojarzyć filmu, który zrobił na mnie ogromne wrażenie, wzruszył i poruszył jednocześnie. Który był opowieścią faktograficzną, a jednocześnie przypowieścią o człowieku wiernym sobie, choć żyjącym niejako na marginesie społeczeństwa. Co jednak nie przeszkodziło mu tworzyć, dziś uznawanych wręcz za dzieła prymitywizmu, nieskrępowanych techniką i warsztatem obrazów. Mowa oczywiście o Nikiforze Krynickim i wybitnym filmie Krzysztofa Krauzego pod tytułem Mój Nikifor z roku 2004. Ten skromny, surowy, z mistrzowsko zagraną przez… Krystynę Feldman rolą film pozostawał i pozostaje długo w sercu. Ukazane na ekranie życie Nikifora wręcz przesiąka przez widza, odbiera się je niemal fizycznie. Chyba tylko Krauze ze swoją wrażliwością i empatią mógł tak sportretować tę postać. Dlatego dziś, w kanonie rodzimych biografii, to bezwzględnie kluczowa pozycja.
Pozostając przy twórcy Dług, trudno nie zwrócić uwagi na jego kolejny, zrealizowany wspólnie z Joanną Kos-Krauze, ekranowy życiorys. Chodzi oczywiście o Papusza (2013) z Jowitą Budnik w tytułowej roli cygańskiej poetki, Bronisławy Wajs. Bez wątpienia jest to rzecz z klimatem, niemal antropologicznie ilustrująca życie Romów we wczesnym okresie PRL-u. Czarno-biała fotografia autorstwa Krzysztofa Ptaka i Wojciecha Staronia dopełniała ten pejzaż z równą ostrością, co nostalgią. Sam film był jednak odbieramy różnie. W Polsce gorzej, co jest niestety zrozumiałe. Poszli głównie ci, co cenią twórczość małżeństwa Krauze. Bolesna prawda jest taka, że samą postacią Papuszy mogła być zainteresowana garstka – oczywiście w wymiarze komercyjnym. Biografia Wajs spodobała się za to Czechom, a konkretnie jury festiwalu w Karlowych Warach, które przyznało jej Wyróżnienie Specjalne Jury. Z kolei w Valladolid para twórców odebrała, pojedynczo, nagrodę za reżyserię. Na pewno o Papuszy nie można zapominać, gdyż to film inny niż wszystkie, artystycznie dopieszczony i na swój sposób intrygujący. Niestety był to też ostatni film nieodżałowanego Krzysztofa Krauze. Reżyser, po ciężkiej chorobie nowotworowej, zmarł rok później, w Wigilię.
W roku 2009, wpisując się w najnowszą historię naszej odrodzonej kinematografii, pojawił się obraz zatytułowany Popiełuszko. Wolność jest w nas w reżyserii Rafała Wieczyńskiego. Ten film rodził się w bólach i na jego nieszczęście widać to na ekranie. Pamiętam, jak rozmawiałem z reżyserem, który próbował zamknąć budżet, co mimo tematu wcale nie było łatwe i otwarcie się do tego przyznawał. A proszę mi wierzyć, ale Rafał Wieczyński naprawdę sercem i duszą chciał tę historię opowiedzieć najlepiej, jak umiał. W końcu udało się zebrać pieniądze, zaangażować do zrobienia sporej ilości efektów, multiplikacji i paru innych tricków studio Platige Image, a jednak film od strony artystycznej nie prezentował się najlepiej. Nie posądzam reżysera o nieszczerość. Myślę, że w tej kwestii Wieczyńśki ma czyste sumienie, ale wygląda na to, że projekt go wyraźnie przerósł. Swoje „zrobił” również chaotyczny, epizodyczny scenariusz. Poza tym, kiedy już znalazły się fundusze, trzeba było przyspieszyć pracę, co też niestety odbiło się potem na efekcie końcowym. Rzecz jasna Popiełuszko dalej pokazuje kawałek historii ze stanem wojennym w tle, ale jako filmowe dzieło pozostawia wciąż wiele do życzenia. Za to z całą pewnością skutecznie wypromował Adama Woronowicza wcielającego się w postać księdza Jerzego. Dziś to bez wątpienia jeden z najlepszych aktorów w tym kraju.
Przy okazji filmu Rafała Wieczyńskiego przychodzi na myśl pewne spostrzeżenie. Dopiero kilkanaście lat po Okrągłym Stole zaczęły powstawać obrazy nawiązujące do biografii znanych, zapamiętanych w taki czy inny sposób, ludzi. Dlaczego? Bo w końcu wolno było o nich głośno mówić, pisać, a przede wszystkim robić filmy, czyli wykorzystywać to medium, które trafia do najszerszego grona opinii publicznej. To nie jest przypadek, że w Polsce filmowe biografie, o których tutaj mowa, powstały praktycznie po roku 2000. Wtedy też odrodziła się nasza kinematografia, powstał PISF (rok 2005), i można było zacząć myśleć o robieniu rzeczy, które z różnych powodów, nie tylko politycznych, trudno było zrealizować wcześniej. Co nie znaczy, że nie próbowano i to z nie najgorszym skutkiem.
Jeszcze w roku 1990, czyli rok po zmianach ustrojowych w Polsce, Andrzej Wajda wprowadził na ekrany film pod tytułem Korczak, gdzie ponownie mamy do czynienia z czarno-białymi zdjęciami! W zasadzie nie ponownie, ponieważ to Papusza powstała później. Tak czy inaczej innych kolorów w tym obrazie nie uświadczymy. Ale też nie musieliśmy. Kto wie, może Korczak z popisową rolą Wojciecha Pszoniaka, zainspirował samego Spielberga, który cztery lata później w tej samej kolorystycznej tonacji zrealizował oscarową Schindler's List. Film Wajdy co prawda Oscara nie zdobył, spektakularnego sukcesu w kinach też nie odniósł, ale jest ważnym spojrzeniem na postać człowieka, lekarza, który oddał życie w poczuciu odpowiedzialności i troski za innych. Ten Korczak cały czas gdzieś tam w nas tkwi, tak jak gorzka i trudna historia Europy dotkniętej koszmarem II wojny światowej.
Cofnijmy się jednak jeszcze dalej. Przyznaję się, bardzo słabo ten film pamiętam, ale chcę go przytoczyć, chociażby ze względu na flashbacki, które w związku z omawianym tutaj tematem natarczywie mi się objawiają. Okazuje się, że w roku 1972 można było zrobić biografię dalece historyczną, która opowiadałaby życiorys żyjącego 500 lat wcześniej polskiego astronoma, Mikołaja Kopernika. To była spora produkcja, w którą zaangażowała się także kinematografia NRD, czyli Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Tak młody czytelniku, był kiedyś taki twór, który w skrócie nazywał się NRD, a powszechnie był określany jako tzw. Niemcy Wschodnie. A że był on członkiem państw Układu Warszawskiego ze stolicą w Moskwie, to takie koprodukcje nie tylko były możliwe, ale wręcz pożądane. W ten oto sposób Ewa i Czesław Petelscy, dziś zapomniani, traktowani jako pupile i narzędzie władzy, a przy tym pozostający naprawdę dobrymi filmowcami, zrealizowali historyczny fresk z niezapomnianą rolą Andrzeja Kopiczyńskiego, późniejszego „Czterdziestolatka”. Aktor w wieku 81 lat niestety zmarł w październiku ubiegłego roku. Trudno jest mi dziś pisać o tym filmie, wywołując go jedynie z zakamarków pamięci, ale na małym wówczas chłopcu wywarł on spore wrażenie i skutecznie przywiązał do telewizora. To nie pomyłka. Kopernika mogłem obejrzeć dopiero dzięki jego telewizyjnej emisji. W roku 1972 musiałbym chyba prosto z porodówki do kina na sygnale pędzić, a jeszcze potem to wszystko na dużym ekranie ogarnąć... Tak, dla kogoś, kto się tylko co wyprostował z pozycji embrionalnej, stanowiłoby to jednak wyzwanie…
Chcę teraz przywołać tytuł, który nie jest biografią, ale z biografii swojego bohatera czerpie garściami, a on sam występuję na ekranie jako – on sam! Chodzi o swego rodzaju fabularny eksperyment, jakim była i wciąż jest Mistyfikacja Jacka Koprowicza, autora głośnego w swoim czasie Medium. W roku 2010 reżyser przypomniał o sobie, realizując rzecz śmiałą z założenia. Otóż wymyślił on sobie, że nie kto inny, tylko sam Witkacy spreparował swoją samobójczą śmierć i całkiem rozkosznie żyje sobie jeszcze długo po zakończeniu wojny. A na jego trop wpada pewien ambitny dziennikarz. Faktów w tym filmie żadnych, ale odniesień sporo. Wszystko w aurze osobliwego poczucia humoru autora głośnego Nienasycenia z udziałem obu panów Stuhrów. Jerzy zagrał Witkacego, a Maciej dziennikarza Łazowskiego. Jak bardzo ludzie tego filmu nie polubili! Jak się boleśnie Jackowi Koprowiczowi dostawało! Fora internetowe aż się gotowały od haseł: bełkot, kicz, grafomania i co tam kto wymyślił. Tymczasem byłem jednym z nielicznych, którym film przypadł do gustu – standard! Bo w szaleństwie tkwi metoda, chociaż nikogo przekonywać nie zamierzam. Co innego występ Jerzego i Macieja Stuhrów, a na deser też Ewy Błaszczyk. Wyrazy szczerego uznania i szacunku. Oczywiście, że film mógłby mieć wyższą temperaturę, posiadać śmielej i czytelniej skonstruowany scenariusz, ale sama wizja twórcy Przeznaczenia była intrygująca. I to swój ślad zostawiło. Przy okazji – Przeznaczenie z roku 1983 to jest również biografia i to nie byle kogo, bo poety, czołowej postaci polskiego modernizmu, Kazimierza Przerwy-Tetmajera z nokautującą kreacją Mariusza Benoit.
Szukamy jednak dalej. W tym momencie to chyba dobry czas, aby powiedzieć coś o obrazie Wałęsa. Człowiek z nadziei. Nie od razu film ten miał być w pewnym sensie integralną częścią klasyków mistrza, jakimi są do dziś Człowiek z marmuru i Człowiek z żelaza. Za scenariusz do filmu o ikonie Solidarności zabrał się wybitny dramaturg i pisarz, Janusz Głowacki. Do głównych ról wybrano gorące nazwiska. W postać Wałęsy wcielił się Robert Więckiewicz. Rolę Danuty Wałęsowej zagrała Agnieszka Grochowska. W pozostałych rolach przewinęła się natomiast plejada znanych, uznanych artystów tak sceny, jak i ekranu. Film zwyczajnie był skazany na sukces! Finalnie prawie milion widzów w kinach. To naprawdę nie są przelewki. A opinie? A kto by się tym przejmował przy takiej frekwencji? Oczywiście żartuję. Główny zarzut pod adresem Wałęsy był taki, że jest to jednak bardziej hagiografia, aniżeli uczciwa i szczera biografia. Wyznawców „bolkowizny” i tak żaden argument nie przekona, więc też nie ma co się nad tym pochylać. Różnie odbierany jest sam scenariusz, traktowany jako zlepek scenek rodzajowych, w których błyszczy talent Więckiewicza. Bez wątpienia oglądanie aktora w tej roli to duża przyjemność. Osobiście wolę Wałęsę. Człowieka z nadziei niż dajmy na to Strajk Volkera Schlöndorffa. Bez względu jednak na odczucia, sympatie i oceny, film Wajdy jako biografia jest tytułem, o którym trudno nie wspomnieć czy z premedytacją pominąć.
Spróbujmy w takim razie jeszcze inaczej. Czy Jack Strong (2014) Władysława Pasikowskiego uznamy za film biograficzny czy rasowe kino sensacyjne? Oto jest pytanie! Fabuła absolutnie bazuje na faktach i życiorysie prawdziwej osoby. Większość centralnych postaci zachowała na ekranie swoje imiona i nazwiska. Ale Pasikowski podszedł do znanej/nieznanej historii jak Ben Afleck w swoim Argo. On wiedział, że ma gotowy scenariusz, który napisało życie, ale w kinie trzeba czegoś jeszcze. Należy to umiejętnie, z nerwem i z pazurem, grając na emocjach, opowiedzieć. I tak właśnie obaj panowie w swoich filmach zrobili. Władysław Pasikowski przypomniał wszystkim, że kino akcji, generalnie kino gatunkowe, ma w małym paluszku. Zrealizował sensacyjny thriller, któremu pikanterii dodawał fakt, że to wszystko, w mniejszych lub większych szczegółach, wydarzyło się naprawdę. Rolę pułkownika Kuklińskiego powierzył Marcinowi Dorocińskiemu, zaprosił również do współpracy amerykańskiego aktora, gwiazdę obu Obecności, Patricka Wilsona, a dodatkowo na ekranie pojawiła się Maja Ostaszewska, Zbigniew Zamachowski, Krzysztof Pieczyński czy chociażby Mirosław Baka. I nie wdając się w kwieciste peany, trzeba powiedzieć, że to było dopiero kino! Ponad milion widzów i wszystko jasne. Pozostaje jednak pytanie, czy to jest wciąż biografia, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni?
Dobrze, w tej chwili będzie wręcz znakomicie albo prawie znakomicie. Ale po kolei. W tym samym roku, co realizacja Pasikowskiego, na ekrany wszedł film, po którym chyba się nie spodziewano, że to będzie taka petarda! Scenariusz napisał Krzysztof Rak, który wyprodukował film Big Love Barbary Białowąs, a o którym wszyscy chcą jak najszybciej zapomnieć. Reżyserią zajął się, co prawda Łukasz Palkowski, który jest dobry, ale jego poprzedni film to jednak mało udana Wojna żeńsko-męska. Film znikąd, pod tytułem Bogowie, o Zbigniewie Relidze? W sumie dlaczego nie, ale czy na pewno? Pierwszy pokaz prasowy i tylko buty zostały na miejscu, bo reszta gdzieś wystrzeliła jak w kreskówkach Warner Brothers. Toż to szok – cytując Pawlaka z Samych swoich! Takiego filmu jeszcze tutaj nie grali. Jak to zostało zrobione, z jakim rytmem, z jaką jakością! Jak zagrane! Tomasz Kot wcielający się w rolę Zbigniewa Religii zdobył chyba wszystkie nagrody, jakie mógł zdobyć. I Gdynia, i Orly! Sam film? To samo! O Bogach mówili wszyscy i oglądali niemal wszyscy. Rzadko kiedy komuś coś się nie podobało. Bo zadowolić wszystkich nie sposób. O tym wiedzą zarówno pan Rak, pan Palkowski, jak i pan Starak, który bez wątpienia jasno określił, jaką jakość ma mieć ta produkcja. Facet, owszem, ma pieniądze, ale też otwartą głowę i serce do kina, co mu trzeba szczerze przyznać. I w ten oto sposób film biograficzny o słynnym profesorze Relidze, który dokonał w Polsce pierwszego udanego przeszczepu serca, stał się hitem, przebojem, którego zazdrościły wszystkie rodzime komedie romantyczne razem wzięte! Niewiele mniej niż 2,5 mln widzów! Jakieś pytania? Nie widzę, dziękuję.
Oj, niełatwo to przebić, niełatwo. Ale próbować trzeba. Niezrażeni okazali się twórcy Ostatnia rodzina z udziałem Andrzeja Seweryna w roli Zdzisława Beksińskiego, a także Dawida Ogrodnika grającego Tomasza Beksińskiego oraz Aleksandry Koniecznej wcielającej się w postać Zofii Beksińskiej. Film budzący kontrowersje, szczególnie ze względu na ukazany w nim portret Tomka, ale poza tym zrealizowany w równie perfekcyjny i pasjonujący sposób. Już po siedmiu dniach od premiery liczba widzów wynosiła ponad 200 tysięcy. Film Jana P. Matuszyńskiego nie tylko się ogląda, ale też słucha. To część składowa tego ambitnego projektu. Przy czym on sam jest emocjonalną, rodzinną wiwisekcją, która nie pozwala widzowi oderwać wzroku od ekranu. Obraz ten jest i śmieszny, i straszny! Prawdziwie wybuchowa mieszanka. Trzyma w napięciu, budzi niepokój, intryguje i kreśli fascynujące portrety członków, wydawałoby się dysfunkcyjnej rodziny, a jednak jak bardzo w swój nieoczywisty sposób się kochającej. Z drugiej strony na debiut Matuszyńskiego spadły gromy od osób znających bardzo blisko Beksińskich, szczególnie członków rodziny. Z kolei znajomi, koledzy redakcyjni Tomasza, byli wręcz oburzeni jego ekranowym przedstawieniem. Coś jest na rzeczy, dlatego biorę w nawias odbiór filmu jako rzecz stricte biograficzną. Ale poza tym jako coś realizacyjnie porywającego – jestem całym sercem za. I będę się upierał, że to Aleksandra Konieczna kradnie film panom: Sewerynowi i Ogrodnikowi.
Tymczasem wciąż na ekranach kin są Powidoki będące ostatnim filmem zmarłego w grudniu Andrzeja Wajdy. Obraz miał nas reprezentować w tegorocznej rywalizacji o statuetkę Oscara, ale nie będzie. Można nawet stwierdzić, że przepadł w przedbiegach. A jest to biografia Władysława Strzemińskiego, malarza, autora teorii unizmu, w którego wciela się z powodzeniem Bogusław Linda. Dziś film Wajdy postrzegany jest głównie jako swego rodzaju komunikat i przestroga przed dyktatem władzy. Osadzony w latach 50., czyli u schyłku życia Strzemińskiego, dosadnie wskazuje na skutki gwałtu, jaki władza dokonuje na jednostce wobec niej niepokornej, myślącej inaczej, broniącej swojej niezależności i prawa do własnego wyrażania poglądów. Powidoki stały się pośmiertnym manifestem Wajdy, przypominającym, co znaczy autorytaryzm, a przy tym zaskakująco dziś aktualnym. Powszechnie mówi się i pisze, że to najlepszy film twórcy Kanału od dobrych kilkunastu lat. Ale już sam odtwórca głównej roli, jak wiemy przynajmniej na temat scenariusza, ma swoje radykalne zdanie. Na tle Bogów i Ostatniej rodziny Powidoki już tak okazale nie wyglądają. Widać, że to inna szkoła. Żeby jednak sprawy nie zaogniać, uznajmy, że to dobry, a z całą pewnością poprawny film. Z kolei postać Strzemińskiego w nim ukazana, to też odrębny wątek. Twórcy nie tyle pokazują go jako człowieka, co głównie artystę. Osobę osamotnioną w swej walce o niezależność i artystyczną prawdę. Przegranego w chwili rzucenia rękawicy. Pokonanego przez wichry historii. A przypomnianego dzięki autorowi Niewinnych czarodziejów. Mimo wszystko może nie będziemy jednak pamiętali Powidoków jako tylko ostatni film w dorobku mistrza Wajdy? Pożyjemy, zobaczymy…
I na tym właściwie można zakończyć tę opowieść o filmowych biografiach. Oczywiście dziś na ekrany wchodzi Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej Marysi Sadowskiej, której bohaterką jest, powtórzę, Michalina Wisłocka. Za produkcję tego obrazu odpowiedzialny jest Piotr Starak, który wyprodukował… Bogów. Natomiast scenariusz napisał Krzysztof Rak, który stworzył na papierze… Bogów. Czy coś jeszcze trzeba dodawać? Może, że Sztuka kochania to pierwszorzędne kino, które dostarcza bardzo wielu pozytywnych wrażeń, również tych estetycznych. Że fantastycznie w roli Wisłockiej odnalazła się Magdalena Boczarska. Że twórcy w pewnym momencie puszczają do widza oko, świetnie się przy tym bawiąc, jak i nas, odbiorców ich dzieła. Szczerze liczę na kolejny sukces, ponieważ ten obraz w pełni na to zasługuje i szkoda by było, gdyby ta energia poszła w gwizdek. Zresztą idźcie i przekonajcie się sami. Warto, polecam.
Niejako tytułem epilogu trudno nie zadać otwartego pytania o przedsięwzięcie zatytułowane Kantor. Nigdy tu już nie powrócę. Niezwykle ambitny projekt z udziałem Borysa Szyca w tytułowej roli. Za kamerą sam Jan Hryniak. I tylko filmu wciąż nie ma, chociaż gros materiału zostało już zrealizowane. Przykra sprawa, bo Kantor trafił na finansowe schody, co skutecznie wyhamowało całą produkcję. A to naprawdę dobry scenariusz i proszę mi wierzyć, dzieje się w nim sporo. To może być film, po którym łatwo do rzeczywistości nie będzie się wracało. Już fotografie promocyjne Szyca w pełnej charakteryzacji i kostiumie obiecują bardzo wiele. Nie ma wyjścia, trzeba czekać aż do skutku. Na szczęście wszystko jest na tak zaawansowanym etapie, że film prędzej czy później będzie musiał zostać ukończony, a premiera stanie się faktem. Tymczasem w przyszłości, kto wie, może Maciejowi Pieprzycy uda się zekranizować pamiętniki Tyrmanda, a wiem, że swego czasu chodziło mu to po głowie. Póki co czekamy na pojawienie się w kinach Maria Curie z Karoliną Gruszką w roli głównej. Rzecz wejdzie na ekrany w marcu i choć nie jest to tylko i wyłącznie rodzima realizacja, a belgijsko, francusko, niemiecko-polska, to ze względu na bohaterkę zdecydowanie tytuł ten warto wskazać i oczekiwać po nim porządnej filmowej biografii. Jak i wielu innych, o których jeszcze nie wiemy, ale chcielibyśmy zobaczyć…
Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej już w kinach.