Gdy zaczęłam oglądać Stranger Things, byłam zapaloną trzynastolatką, która darzyła ten serial "bezgraniczną miłością". Osiem lat później nauczyłam się, że jednak wszystko w życiu ma swoje granice.
15 lipca 2016 roku Netflix prawdopodobnie jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że jego plan na sukces się spełni. W końcu, mimo nadziei pokładanych w pieniądzach streamingowego giganta, trudno było przewidzieć, co rzeczywiście przypadnie widzom do gustu. Jednak w przypadku Stranger Things nikt się nie pomylił. Klimat lat 80. stopniowo wracał do łask, podobnie jak chęć odczuwania nostalgii. Dlatego moment na serial był perfekcyjny. Z kolei połączenie horroru science fiction z nastoletnią dramą skutecznie przyciągnęło młodszych widzów, którzy weszli w okres dojrzewania razem z aktorami. Do tego model binge-watchingu wciąż działał zgodnie z założeniem i wręcz przylepił widzów do telewizorów. Nie zdążyliśmy jeszcze dostrzec wad tego systemu, przez który konwersacje o serialu trwały góra miesiąc. Mimo to wniosek nasuwał się sam: warto było zainwestować w produkcję z jeszcze nieznaną obsadą, ponieważ zmieniła ona nie tylko przyszłość platformy, ale także całej branży streamingowej, która zaczęła uczyć się od starszego kolegi i tworzyć mu konkurencję. Bracia Duffer udowodnili 2. sezonem, że ich serial nie był one-hit wonder, a Netflix zaczął rozbudowywać markę o gry wideo oraz produkty we współpracy z licznymi brandami kosmetycznymi i odzieżowymi. Każdy kolejny sezon natychmiast podbijał TOP 10 streamera, a premiery nowych odcinków były celebrowane na wszelkich mediach społecznościowych.
Jednak po tych ośmiu latach przychodzi mi skonfrontować się ze Stranger Things, któremu coraz bliżej do powrotu na tarczy. Rzecz w tym, że z każdym sezonem dostrzegałam wystające nitki, które później zwyczajnie zaczynały się pruć. Teraz, gdy mam wrażenie, że czekamy wieczność na 5. sezon, nikt o nim głośno nie mówi. Co jakiś czas dostaniemy kolejną fotkę z planu, kolejne wideo z okazji rocznicy debiutu, kolejny wywiad od człowieka z ekipy, ale czuję, że to nie wystarcza. I będę z Wami szczera – publikując newsy na ten temat, czuję, jak ich odbiór drastycznie spada. Głównym czynnikiem tego okazuje się czas, zaczynający działać na niekorzyść serialu. Ten czas dzielę na dwie odrębne kategorie: czas trwania oraz czas powstawania.
Panie, ile jeszcze...
Cofnijmy się do chwili, w której Stranger Things przestało być serialem, lecz kolekcją filmów. Jeszcze przed premierą 4. sezonu dochodziły głosy ze strony twórców o długości odcinków. Nie dość, że podzielono go na dwie części, to jeszcze każdy epizod trwał przynajmniej godzinę. Przecierałam oczy z niedowierzania, widząc, że zaraz spędzę dwie i pół godziny nad finałem. Z pewnością moja reakcja była nieco bardziej drażliwa, bo zwyczajnie nie przepadam za długimi odcinkami – dlatego znacznie częściej przyciągają mnie krótsze formaty sitcomowe albo dwugodzinne filmy, stanowiące pełną, samoistną historię. W tym wypadku, jak już zdążyłam znowu polubić Jedenastkę, która odkleiła się od Mike'a, oraz wkręcić się w jej specyficzną relację z Vecną, przełknęłam ślinę i włączyłam "play".
I żeby nie było – rozumiem powody stojące za tym, dlaczego odcinki zostały tak wydłużone. Faktycznie dzięki temu mogliśmy bliżej poznać Eddiego Munsona, polubić Chrissy przed jej śmiercią czy rozkręcić wątek seksualności Willa. Mówiąc szczerze, to były jedne z moich ulubionych wątków w 4. sezonie. Tylko poza strzępkami z ich historii oraz problemami innych bohaterów, dzisiaj pamiętam niewiele. Wiem już, że przed 5. sezonem rewatch będzie koniecznością, choć nie mam zbyt wielkiej motywacji, by ponownie przebrnąć przez tak długi seans. Szczególnie, że długość nie działa korzystnie na tempo akcji, które stało się dość nierównomierne. Wcale nie dziwi mnie to, że siedzący koło mnie tata przysnął, gdy Max szykowała się na ponowne spotkanie z Vecną. Być może 4. sezon wypadłby lepiej, gdybyśmy otrzymali więcej odcinków, ale krótszych. Dzięki temu łatwiej byłoby przyswajać informacje, dzięki czemu seans byłby przyjemniejszy w odbiorze.
4. sezon również udowodnił mi, że bracia Duffer mają jeszcze jeden problem, z którym nie potrafią sobie poradzić – zbyt wielkie przywiązanie do bohaterów (szczególnie, gdy są ulubieńcami widzów). Niech rzuci kamieniem ten, kto nie płakał na ostatnim odcinku 3. sezonu. W moim przypadku łzy leciały strumykiem, kiedy Hopper kiwnął porozumiewawczo głową do Joyce, a następnie Jedenastka czytała list od niego. Słynne słowa o "zostawianiu drzwi otwartych na trzy cale" wzruszał widzów, którzy jeszcze długo go cytowali. I owszem, już ostatnie sekundy finału były wyraźną sugestią, że w rzeczywistości Hopper nie zginął. Wówczas to stanowiło ziarno nadziei oraz punkt wielu teorii spiskowych dotyczących tego, co wydarzyło się z postacią Davida Harboura. Wtedy również się cieszyłam, ale dziś, gdy już wiemy, że Jim jakimś cudem został odbity z rosyjskiego więzienia, czuję rozczarowanie. Historia Hoppera tylko pokazuje, że jeżeli jesteś bohaterem, który już długo się trzyma na ekranie, najpewniej jesteś bezpieczny. Wykluczam tutaj Eddiego, bo jednak zagościł w ekipie na zaledwie jeden sezon. Natomiast trudno mi uwierzyć, że Max miałaby się nie wybudzić ze śpiączki po koszmarze, jaki sprawił jej Vecna. Krążą też plotki, że "jakaś ważna postać" miałaby zginąć w finale. Natomiast również nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że Dustin miałby znaleźć się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, jak usiłował to zasugerować Gaten Matarazzo w jednym z wywiadów. Dopóki nie zobaczę, jak Vecna uśmierca miasteczko, będę miała wątpliwości do rzucanej po raz tysięczny obietnicy, że "coś złego się szykuje". Przynajmniej dopóki bracia Duffer nie przestaną głaskać ekipę z Hawkins po główkach. Czy faktycznie będzie tak, jak przewiduję, dowiemy się... No właśnie, kiedy?
Alexa, włącz Elevator Music
Jeśli jesteś fanem Stranger Things, musisz liczyć na długie wyczekiwanie. To tak, jakbyś jechał windą na 25. piętro w otoczeniu samych nieznajomych, którzy podobnie jak ty patrzą na ścianę w milczeniu. Doskonale pamiętam wcześniejsze komplikacje z 4. sezonem spowodowane pandemią koronawirusa. W czerwcu 2023 roku sytuacja niejako się powtórzyła przez strajki scenarzystów i aktorów, które znacząco opóźniły rozpoczęcie produkcji finałowych odcinków. Ostatecznie ekipa przybyła na plan zdjęciowy na początku 2024 roku. Wtedy też okazało się, że prace potrwają aż rok, ponieważ odcinki znów będą tak długie, jak większość oryginalnych filmów Netfliksa. Dodajmy, że Millie Bobby Brown zdążyła już wyjść za mąż przed swoim ostatecznym pożegnaniem z Jedenastką!
Zarówno producenci, jak i aktorzy zapewniają, że "wszyscy robią, co w ich mocy", aby 5. sezon zadebiutował w 2025 roku. Tym samym miną przynajmniej trzy lata, odkąd widzieliśmy Hawkins po raz ostatni. Dosyć długo, choć Stranger Things nie jest jedynym serialem Netfliksa, który mierzy się z tym problemem. Spójrzmy choćby na Wednesday, której produkcja 2. sezonu nadal trwa. Nawet fani Bridgertonów narzekali z podobnych powodów. Produkcja kolejnej odsłony miłosnych przygód zajmuje średnio dwa lata. Przez to emocje mogą opaść. Widzowie mogą zapomnieć, co w ogóle się wydarzyło w poprzednich epizodach. Z pewnością przyczynia się do tego model binge-watchingu. Im szybciej obejrzysz serial (zamiast go sobie dawkować), tym większe prawdopodobieństwo, że wydarzenia z odcinków zaczną się zlewać w Twojej głowie. Zresztą o wadach takiego systemu oraz wieloletniego czekania na nowe sezony opowiedział również Wiktor, mój kolega z redakcji, w swoim artykule.
Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść
Muszę wspomnieć o jeszcze jednej wadzie Stranger Things, której zapewne nie uniknie się w 5. sezonie – w końcu jest ona jedną z przyczyn tego, dlaczego serial został tak wydłużony. W Hawkins zrobiło się tłoczno, a żeby każdemu bohaterowi dać odpowiedni wątek, potrzeba dodatkowego czasu ekranowego. Sęk w tym, że niestety tak się nie da. Zawsze zostanie ktoś niedoceniony. Ktoś, za kim widzowie będą tęsknić. Ktoś, kogo będą krytykować za "nagły brak charakteru". Spójrzmy choćby na Jonathana, o którego istnieniu już zdążyłam prawie zapomnieć. Gdzie jest ten troskliwy starszy brat i outsider, który zdobył serce Nancy? I dlaczego wracamy do punktu wyjścia, jakim w tym trójkącie miłosnym jest Steve? Rozumiem, że to Harrington zdobył większe zainteresowanie widzów, podobnie jak jego towarzyszka z pracy, Robin. Wciąż szkoda, że zabrakło pomysłu na akcje, w których Byers mógłby się bardziej wykazać.
Podobnie przykro się patrzy na Mike'a, który z każdym kolejnym sezonem wypada coraz bardziej blado. Poza wątkiem romantycznym z Jedenastką nie ma praktycznie żadnej innej relacji. Czy ktoś jeszcze pamięta, że Nancy jest jego siostrą? Już więcej mogłabym powiedzieć o Dustinie i Lucasie oraz ich problemach, z którymi musieli się mierzyć w ostatnich odcinkach.
Mam również ciche wrażenie, że twórcy jeszcze nie do końca wiedzą, jak sobie poradzić z postacią Willa. Nie chodzi mi już o to, że poza wspomnianym wątkiem z seksualnością bohater nie ma zbyt wiele do roboty. Zauważyłam, że Noah Schnapp nie pojawia się w materiałach promocyjnych. Na X można dostrzec internautów, którzy przeważnie są zadowoleni z takiego obrotu spraw. Mimo przeprosin w mediach społecznościowych, Noah nigdy nie wykaraskał się z tego, co powiedział na temat konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Z tego względu obawiam się, że jego bohater jeszcze bardziej ucierpi w nadchodzących odcinkach.
Stranger Things - zdjęcia z planu 4. sezonu
Kiedyś rozemocjonowana, dzisiaj emocji brakuje
Gdy pojawiały się zwiastuny 3. oraz 4. sezonu Stranger Things, od razu wchodziłam na konto YouTube Netfliksa. Dzisiaj, gdy jako jedna z pierwszych dowiaduję się o kolejnych plotkach i zdjęciach z planu, nie czuję już ekscytacji. I myślę, że nie jestem jedyna. Niedawno oglądałam wideoesej jednego z moich ulubionych zagranicznych twórców, Friendly Space Ninja, o frustrującym spadku jakości serialu. W komentarzach pojawił się szereg rozczarowanych fanów, którzy podobnie jak ja, dzielili się swoimi gorzkimi przemyśleniami. Jeżeli jesteście ciekawi, zachęcam do sprawdzenia poniżej.
Wobec tego nie pokładam większych nadziei w finale – jedynie wierzę w powtórnie dobrą dynamikę w scenach Jamiego Campbella Bowera oraz wielką potyczkę z Jedenastką, do której zapewne dojdzie. Choć nie ukrywam, że chciałabym znów poczuć pozytywne emocje, które mną targały, gdy oglądałam pierwsze odcinki ze swoją rodziną. Tylko boję się, że skończy się jak z 8. sezonem Gry o tron.