Ten gość z tego filmu. Requiem dla Billa Paxtona
Nie mam pojęcia, czy też tak macie, ale czasem, kiedy oglądam film i mignie mi na ekranie znajoma twarz, zaczynam się zastanawiać, gdzie ja już tego gościa widziałem...
Mijają minuty, nie przestaję o tym myśleć. Ba, dumam coraz intensywniej, tymczasem przelatują kolejne sceny, a ja coraz bardziej się odklejam, próbując usystematyzować to i owo. Kiedy śmigają napisy końcowe, zrywam się z kanapy czy też kinowego fotela, siadam do komputera albo łapię za telefon i sprawdzam filmografię tego delikwenta, a wtedy okazuje się, że facet towarzyszył mi od czasu, kiedy stawałem na palcach, żeby dopchnąć kasetę do magnetowidu i spędziłem z nim już dobre kilkadziesiąt godzin.
Zgoda, trochę kokietuję z tą niepewnością, bo chyba to znacie. Co nie?
Nie chodzi mi bynajmniej o chroniczną niepamięć do nazwisk, niemalże patologiczną niemożność przypisania fizjonomii do imienia, lecz o towarzyszące człowiekowi, podgryzające go uciążliwe uczucie, że kiedyś, dawniej, gdzie indziej, już się tego kogoś spotkało, lecz za cholerę nie da się tej facjaty umiejscowić. Albo można też inaczej. Bywa i tak, że rozpoznaję chłopa, od razu kojarzę nazwisko, ale nie potrafię wymienić ani jednego filmu z nim. Schemat się powtarza: zrywam się z kanapy, łapię za telefon, sprawdzam... I, oczywiście, grał w mnóstwie lubianych przeze mnie rzeczy i to niekiedy na pierwszym planie. Zwalam to na przeładowanie informacjami i świat cyfrowy, który mi, zarabiającemu na życie pisaniem o (pop)kulturze, narzuca swoje „ja” silniej niż temu, kto po ośmiu godzinach przychodzi z pracy, kładzie nogi na stół i odpala Netflixa. Czyli może się jednak myliłem, może nie każdy tak ma...
Dlatego też, kiedy przed niecałym miesiącem przy obowiązkowej porannej kawie przeczytałem o śmierci Bill Paxton, coś mnie tknęło. Nie, nie był on ani moim ulubionym aktorem, ani nie znałem faceta osobiście, a jednak poczułem to charakterystycznie, nie do końca przecież racjonalne ukłucie. Jasne, bo The Terminator, bo drugi Aliens, bo... Ano, co jeszcze? Zastanowiłem się wtedy nad tym i przyszło mi do głowy niewiele. Zresztą u boku Arnolda zagrał zaledwie chwilę, dopiero jako Hudson zapisał się na mojej mapie pamięci grubymi literami. A przecież jeszcze przed występami u Camerona zaliczył pełno kultowych rzeczy, był w Kostnicy, był w Ulicach w ogniu, zagrał w Dziewczynie z komputera i zaliczył Commando. Przypomniałem sobie jednak o tym wszystkim dopiero, gdy zajrzałem do jego filmografii. Im dalej, tym tego więcej, bo jest przecież Near Dark (znakomita rola!), Predator 2 i Komando Foki, wszystkie widziałem, mam na płytach i lubię, a jednak kolejnym tytułem, z którego go kojarzę bez zaglądania do sieci jest Tombstone. I mógłbym tak wymieniać dalej, pewnie jeszcze długo, choć, na potrzeby tekstu, trochę naciągam rzeczywistość i swoją niepamięć. A jednak Paxton, podobnie jak całe mnóstwo innych aktorów, zawsze był i, jak podejrzewam, pozostanie dla mnie „tym gościem z tego filmu”, choć, oczywiście, termin ten nie do końca do niego pasuje, ale świadomie wybrałem nieco bardziej znane nazwisko, żeby te moje rojenia podeprzeć jakimś wyrazistym przykładem. Równie dobrze mógłbym pewnie sięgnąć po niezatapialnego Michael Ironside czy zmarłego Richard Lynch. Obu zresztą cenię.
Ale tak naprawdę nie o nazwiska tutaj chodzi, bo przecież te, o których piszę, mogą być dla kogoś zupełnie anonimowe. Albo odwrotnie, to też czyiś ulubieni aktorzy, stąd równie dobrze można przy lekturze pokiwać ze zrozumieniem głową, jak i pokręcić nią z niedowierzaniem. Lecz nie istnieje jakaś lista „tych gości z tych filmów”, nie da się jej skompilować, każdy nosi swoją, starannie złożoną w kieszonce na piersi, zawsze zapisaną, niezmiennie atramentem sympatycznym. Śmierć Paxtona pozwoliła mi jednak zamyślić się choć na moment i stała się przyczynkiem do swoistej refleksji na temat tego, co buduje filmowy krajobraz, co składa się na kinową panoramę i buduje pełnię przeżycia związanego z obcowania z dużym ekranem, co sprawia, że po seansie człowiek chce się zerwać z kanapy i sięgnąć po telefon.... Zresztą, już chyba rozumiecie, o czym mowa. O pewnym niesprecyzowanym doświadczeniu pozafilmowym, które ciężko zamknąć w słowa, o swoistym odkładaniu się osadu z obejrzanych filmów, który opada niczym kurz na zakamarki pamięci, sprawia, że coś tam kojarzymy, ale skąd...?
Mam niby jakieś wytłumaczenie tego stanu rzeczy, ale diabli widzą, czy prawdziwe i czy do czegokolwiek się nadaje. Myślałem bowiem, że chodzi o to: choć z Paxtonem przeżyłem kawał dzieciństwa, już później, gdy dorosłem, facet grywał głównie w filmach, które nie znajdowały się w zasięgu mojego radaru, to były przypadkowe rzeczy kręcone na szybko i tanio. Nie śledziłem jego kariery, nie czekałem na filmy z nim. Pozostał na poły zatartym wspomnieniem, które należało sobie odświeżyć. I chyba tak trzeba robić, nie tylko po to, aby ocalić od zapomnienia „tego gościa z tego filmu”, ale przypomnieć sobie, za co go lubiliśmy.
I niechże najlepszym dowodem prawdziwości tego, co tutaj wyartykułowałem, będzie fakt, że pierwotnie tekst ten zatytułowałem „Requiem dla Billa Pullmana”, a błąd wypatrzyłem dopiero przy powtórnym czytaniu całości. Jak już spieprzyć sprawę, to chociaż na całego.
Bartek Czartoryski. Redaktor wydania weekendowego, samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
Źródło: zdjęcie główne: kadr z filmu Blisko ciemności/materiały prasowe