Uniwersum The Walking Dead jeszcze nie umarło. Czy nowe spin-offy ożywią Żywe trupy?
Uniwersum The Walking Dead zaraz wzbogaci się o kolejny spin-off, więc to dobry moment, aby ocenić dotychczasowe projekty. Czy franczyza z zombie w tle rozwija się w dobrym kierunku?
The Walking Dead to uznana marka. Jej początki były skromne, ale w miarę upływu czasu serial zyskiwał coraz więcej fanów, aż w końcu stał się popularny na całym świecie. Można mówić o fenomenie, bo motyw zombie zarezerwowany jest raczej dla wąskiego grona miłośników horrorów. Jednak The Walking Dead przyciągnął również widzów lubiących dramatyczne historie o przetrwaniu, a dobrym tłem dla nich stał się postapokaliptyczny świat, w którym niebezpieczeństwo grozi nie tylko ze strony żywych trupów, ale też złych ludzi. Szczyt popularności (przypadł on na sezony 4–7) serial ma już dawno za sobą, ale udało mu się zgromadzić wierną bazę fanów, która umożliwiła rozwój franczyzy.
Stacja AMC dość szybko zwietrzyła szansę na dodatkowy zarobek za sprawą spin-offów, które miały za zadanie przedstawiać nowe historie ocalałych w świecie opanowanym przez zombie oraz rozszerzać uniwersum. Nie licząc webisodów, powstało jak dotąd pięć spin-offów, a szósty zadebiutuje 25 lutego w USA. Po latach prób i błędów wygląda na to, że AMC znalazło sposób na skuteczne podtrzymywanie zainteresowania franczyzą. W końcu wyklarował się kierunek, w jakim będzie rozwijać się uniwersum, choć ewidentnie zaczyna ono przypominać, nomen omen, "chodzącego trupa" po tym, jak w 2022 roku zakończył się The Walking Dead.
Fear the Walking Dead przetarł szlak dla spin-offów
Pierwszym spin-offem był Fear the Walking Dead, który uwypuklił to, co jest najlepsze, oraz to, co najgorsze w tej franczyzie, a także te elementy, które działały lub nie. Można nazwać tę produkcję poligonem doświadczalnym dla późniejszych projektów. To był swego rodzaju eksperyment. Czasem uczono się na błędach, a innym razem zupełnie nie wyciągano wniosków. Z jednej strony można wyróżnić sporo pozytywów, bo serial miewał w ciągu ośmiu sezonów naprawdę dobre wątki i motywy. Przez krótki czas nawet przewyższał ten flagowy. Z drugiej strony można o Fear the Walking Dead powiedzieć wiele złych rzeczy, szczególnie o ostatnich beznadziejnych seriach. Była to po prostu bardzo nierówna produkcja, w której realizowano wszystkie pomysły, na jakie wpadli twórcy, aby urozmaicić i przedłużyć historię.
Początki Fear the Walking Dead również nie były łatwe, bo w odróżnieniu od głównego serialu, ten musiał się mierzyć z wysokimi oczekiwaniami fanów. Pierwsze sezony szukały swojej tożsamości, próbując ugruntować głównych bohaterów, którzy w dużej mierze irytowali. Obsada znalazła się w ogniu krytyki, więc twórcy słusznie zaczęli się pozbywać najsłabszych ogniw (Chris i Travis). Zostawiali tych z największym potencjałem i pamiętali o różnorodności. Dopiero wtedy, gdy widzowie przyzwyczaili się do postaci (zaakceptowali je, a nawet polubili), Fear the Walking Dead mógł podnieść poziom i jakość od 3. sezonu.
Dlatego dziwi, że twórcy nie wyciągnęli wniosków z pierwszych serii Fear the Walking Dead w kolejnym spin-offie, jakim był The Walking Dead: Nowy świat. Uznali, że dobrym targetem będą nastolatki, więc oparli historię na młodych bohaterkach. Wybór obsady pozostawiał wiele do życzenia. Przez antypatyczne postacie seans był męczarnią. I mimo że ten spin-off rozszerzył świat o Armię Republiki Obywatelskiej, a także stanowił wstęp dla seriali o Darylu oraz Ricku, to wyłożył się na kluczowych elementach. Niezbyt angażująca historia, słabe postacie, którym nie kibicujemy, oraz kiepski scenariusz. Większość fanów wolałaby zapomnieć o tym spin-offie.
Fear the Walking Dead eksperymentował również z antologiczną formą serialu. Przedstawiał indywidualne wątki poszczególnych bohaterów w oddzielnych odcinkach. Taka praktyka miała też często miejsce w The Walking Dead, choć epizody te były krytykowane za to, że poniekąd stanowiły filler. W Fear... wybijało to z rytmu głównej historii i udowodniło, że fani wolą oglądać bohaterów we wspólnych scenach, a nie osobno. W tę pułapkę wpadł antologiczny spin-off Tales of the Walking Dead, który w każdym z sześciu odcinków przedstawiał oddzielne historie zupełnie nowych bohaterów. Obsada była całkiem niezła (m.in. Terry Crews, Jessie T. Usher, Anthony Edwards, Parker Posey), ale scenarzyści nie wykorzystali potencjału opowieści. Niektóre epizody miały nawet elementy science fiction, co nie przypadło do gustu widzom. Tak naprawdę jedynym epizodem, który się im spodobał, był ten o Alfie, a raczej o jej przeszłości. Do swoich ról powróciły Samantha Morton oraz Scarlett Blum. AMC przygotowuje kolejny sezon, a raczej nowy projekt w podobnym stylu – More Tales from the Walking Dead Universe. Oby wyciągnęli wnioski z tej pierwszej serii.
The Walking Dead: Dead City ma receptę na sukces
Natomiast tym, co zagrało w Fear the Walking Dead i sprawiło, że serial zaczął błyszczeć, było ustabilizowanie się obsady. Z zainteresowaniem śledziło się losy Madison, Alicii, Nicka, Daniela, Luciany, Ofelii i Victora. Dzięki ciekawym miejscom, w których rozgrywała się akcja, oraz złoczyńcom (Jeremiah Otto, Logan, Virginia, Teddy) mogliśmy lepiej wczuć się w wydarzenia i wątki. Mniej więcej na tych elementach właśnie bazuje The Walking Dead: Dead City, podążający za dobrze znanymi postaciami (Maggie i Neganem), które znalazły się w zupełnie innym, a zarazem oryginalnym otoczeniu. Bohaterowie trafiają do Nowego Jorku, gdzie muszą się mierzyć z grupą psychopatycznego Chorwata (dobry w tej roli Zeljko Ivanek). Niezły scenariusz z paroma zaskoczeniami i dobrze podbudowana wcześniej relacja między głównymi bohaterami wystarczyła, aby stworzyć porządny serial.
Przykład Dead City ujawnia też najważniejszy aspekt, który sprawia, że franczyza wciąż jest popularna. To przede wszystkim zasługa utalentowanych aktorów, kreujących wyjątkowe postacie. Jeffrey Dean Morgan i Lauren Cohan są doskonali w swoich rolach, dzięki czemu chcemy obserwować, w jakie "przygody" wpakują ich scenarzyści oraz jakie wątpliwie moralne decyzje podejmą. Są motorem napędowym tego serialu.
Fani mają swoich ulubieńców, którzy przyciągają ich przed ekrany, dlatego tą drogą podążyło też Fear the Walking Dead. Gdy do serialu dołączyli weterani z The Walking Dead (znakomity Lennie James w roli Morgana, a także Austin Amelio jako Dwight oraz Christine Evangelista jako Sherry), zainteresowanie uniwersum wzrosło. Dodano do nich ciekawe, bardzo solidnie napisane nowe postacie, takie jak John Dorie (Garret Dillahunt) przypominający pod pewnymi względami Ricka Grimesa, June (Jenna Elfman), Althea (Maggie Grace) czy Charlie (Alexa Nisenson). To właśnie oni wlali nowe życie w serial. Dali szansę na opowiedzenie ciekawych i bardzo ludzkich historii. Co prawda Fear... po uśmierceniu Johna Doriego całkowicie się popsuł, za co można winić w pierwszej kolejności kiepskich scenarzystów, ale wyraźnie widać, ile znaczy odpowiednio dobrana obsada w jakiejkolwiek produkcji. Nawet w takiej z zombie w tle.
The Walking Dead Daryl Dixon - ten sam bohater, ale nowe miejsce, zombie i wrogowie
Dead City i Fear... pokazały, że wykorzystywanie znanych i lubianych bohaterów w nowych spin-offach to najlepszy kierunek rozwoju uniwersum. Co prawda w przypadku serialu o Neganie i Maggie można mówić poniekąd o "odgrzewanym kotlecie", bo ich wspólny wątek kręci się wokół nieufności, wrogości i tragicznej przeszłości, ale zupełnie inaczej jest w The Walking Dead: Daryl Dixon. Historia podąża za ulubieńcem fanów Darylem, ale postapokaliptyczny świat bardzo różni się od tego, do którego jesteśmy przyzwyczajeni w tej franczyzie. Bohater trafił do Francji, więc mamy okazję zobaczyć ulice Paryża, Sekwanę, zabytkowe klasztory i zamki. Słyszmy też język francuski, a zombie są jeszcze bardziej niebezpieczne niż w The Walking Dead. Dzięki tym nowościom spin-off charakteryzuje się świeżym podejściem, daje też pole do rozwoju Darylowi, który w ostatnich sezonach flagowego serialu trochę nudził bezbarwnością. Wciąż budził sympatię, ale to zasługa głównie świetnego Normana Reedusa. Podobnie jak w Dead City w końcówce serii zarysowano intrygę, która pozwoli na rozbudowanie świata przedstawionego.
The Walking Dead: The Ones Who Live wyciągnie wnioski z poprzednich spin-offów?
To, co stało się receptą na sukces w Dead City, Darylu Dixonie i po części w Fear..., wykorzystano w zbliżającym się The Walking Dead: The Ones Who Live. Co prawda początkowo miały powstać trzy filmy o Ricku Grimesie, ale ostatecznie zdecydowano się na 6-odcinkowy serial, który opiera się nie tylko na dawnym zastępcy szeryfa, ale też na jego żonie Michonne. Spin-off pokaże ich drogę do zjednoczenia. W tle znajduje się Armia Republiki Obywatelskiej, którą szerzej przedstawiono w Nowym świecie. Wydaje się, że wszystkie wnioski z poprzednich mniej udanych spin-offów zostały wyciągnięte, a obsada (najbardziej lubiani w całej franczyzie – Andrew Lincoln i Danai Gurira), zagwarantuje wysoką oglądalność produkcji. Czy widzowie są gotowi na miłosną historię? Albo na początkowo przygaszonego Ricka? Czy generał Beale okaże się intrygującym złoczyńcą? O tym przekonamy się wkrótce, ale wygląda na to, że zrobiono wszystko, co się dało, aby The Ones Who Live spełnił wygórowane oczekiwania fanów, dostarczając im wielu emocji, wzruszeń i zaskoczeń.
The Walking Dead – jaka przyszłość czeka uniwersum?
Nie wiemy, czy The Ones Who Live otrzyma zielone światło na 2. sezon. Sam Scott Gimple, który czuwa nad treścią w The Walking Dead, uważa, że "wszystko się może zdarzyć". To może nawet oznaczać dramatyczne pożegnanie z bohaterami – w końcu Rick w komiksie został uśmiercony. Natomiast twórca jest pewnie świadomy tego, że koszt produkcji bardzo wzrósł, a AMC w ostatnim czasie dokonało wielu zwolnień i cięć w ramach oszczędności. Obecnie seriale wymagają dużych budżetów, aby zapewnić odpowiednie wynagrodzenie aktorom, ekipom filmowym i pracownikom na planie. Dużo pieniędzy pochłaniają też efekty wizualne, które muszą być na odpowiednim poziomie. W końcu wciąż wielu fanów wypomina twórcom nieszczęsną sarenkę... Stacja musi stawiać na pewniaki, aby te inwestycje się opłacały.
Mimo wszystko przyszłość uniwersum The Walking Dead wciąż prezentuje się całkiem optymistycznie. Najnowsze spin-offy są chętnie oglądane, bo widzowie dostrzegają to, że twórcy przykładają się do swojej pracy. Scenariusze Dead City, Daryla Dixona czy The Ones Who Live są dopracowane, a dynamiczne wydarzenia dostarczają dreszczyku emocji. Oczywiście w tym wszystkim nie brakuje zombi, ale ich charakteryzacja to niekwestionowane mistrzostwo świata. Klasa sama w sobie – jedyny element The Walking Dead, o który żaden fan nie musi się martwić. Horroru oraz ludzkich dramatów nigdy nie zabraknie w tym uniwersum.
Doświadczenie twórców powinno zaprocentować w przyszłych projektach – nie ważne, czy to będą kolejne sezony spin-offów, nowe seriale czy odcinki specjalne w formie miniserialu. W końcu Fear the Walking Dead: Dead in the Water, rozgrywający się w łodzi podwodnej, okazał się całkiem przyzwoitą produkcją. Mimo wszystko odczuwa się pewne zmęczenie. Po udanym zakończeniu The Walking Dead cała franczyza powoli gaśnie, choć wciąż ma wiele do zaoferowania fanom. Czyżby hype na produkcje z zombie powoli przemijał? Przekonamy się o tym po zakończeniu The Walking Dead: The Ones Who Live, które ma szansę utrzymać dłużej przy życiu... Żywe trupy.