Przeniesienie na duży ekran znanej i kochanej przez miliony graczy na całym świecie gry nigdy nie było prostym zadaniem. Łatwiej jest wymienić projekty, które okazały się wielkimi wtopami, niż te które święciły triumfy w kinach. No i do tej pierwszej kategorii zalicza się niestety najnowsze dzieło reżysera Justina Kurzela – Assassin's Creed. Podstawowy problem to niezrozumiała fabuła, która nawet dla wielbicieli gry może okazać się ciężka. Choć nie można zarzucić reżyserowi, że nie próbuje jej widzom w prosty sposób przekazać. Otóż od stuleci organizacja templariuszy poszukuje artefaktu zwanego Jabłkiem Edenu, dzięki któremu będzie mogła przejąć władzę nad światem. Jedynie specjalnie wytrenowani asasyni mogą im w tym przeszkodzić. Podczas ich ostatniego starcia w 1492 roku artefakt zaginął. Dopiero teraz dzięki maszynie zwanej Animus, potrafiącej podłączyć się do wspomnień znajdujących się w kodzie DNA człowieka, możemy cofnąć się w czasie i zobaczyć, gdzie ukryte zostało poszukiwane przez templariuszy Jabłko. Kluczem do poznania prawdy jest Callum Lynch, którego przodek Aguilar jako ostatni miał kontakt z artefaktem. Tylko czy jego organizm wytrzyma taką podróż? Oglądając Assassin’s Creed ma się wrażenie, jakby na ekranie odtwarzane były dwa filmy sklejone w jeden. Pierwszy to klasyczne science fiction z wielkimi maszynami wszczepianymi w plecy ludzi, drugi to egzotyczny, osadzony w piętnastowiecznej Hiszpanii w czasach inkwizycji film akcji. Gdyby reżyser Justin Kurzel odwrócił proporcje i główną część opowieści osadził właśnie w 1492 roku, a nie we współczesności, to może nie byłaby to tak nudna produkcja. Widać, że sam reżyser, który wcześniej stworzył pięknego pod względem wizualnym Macbeth, czuje się najlepiej podczas kostiumowych fragmentów filmu, w których główni bohaterowie w przepięknych strojach niczym mistrzowie parkour skaczą po dachach i likwidują przeciwników w bardzo brutalny, ale widowiskowy sposób. Niestety, przeważające w filmie sceny rozgrywane w więzieniu czy laboratorium są nudne i przegadane. Najsilniejszym punktem Assassin’s Creed jest zebrana przez reżysera obsada: Michael Fassbender, Jeremy Irons, Marion Cotillard, Brendan Gleeson czy Charlotte Rampling. Fassbender świetnie odnajduje się w roli tytułowego zabójcy i świetnie się też prezentuje w kostiumie. Jest on chyba jednym z nielicznych aktorów, który tak dobrze wciela się w swoją rolę, że widz przez chwilę zapomina o braku sensownego scenariusza w filmie. Jednak jak już wcześniej wspomniałem, tych scen jest stanowczo za mało. Stanowią one może jedną czwartą całego filmu, a nie tego wszyscy oczekiwali. Ironsowi bez trudu przychodzi wcielenie się w głównego antagonistę filmu, choć jego rola ogranicza się do cichego obserwowania zza szyby laboratorium postępów głównego bohatera. Podobny problem ma Marion Cotillard, której zadanie na planie to w sumie tylko obserwowanie latającego po sali Fassbendera z gołym torsem. I bez dwóch zdań wywiązuje się z tej roli znakomicie. Jednak starania aktorów, by zrekompensować widzom słaby scenariusz, nie wystarczają. Film jest pełen dłużyzn i niezrozumiałych scen. Główny bohater na swojej drodze poznaje innych podobnych do siebie asasynów, jednak z niezrozumiałych dla mnie powodów reżyser ograniczył ich kwestie do minimum. Tak więc grany przez Michaela Kennetha Williamsa Moussa serwuje nam jedynie kilka czerstwych żartów. Kompletnie zmarnowany potencjał. Nie wydaje mi się, byśmy doczekali się następnej części przygód Aguilara i jego świty. O ile fani gry może i wyjdą z kina z lekkim uśmiechem na twarzy, o tyle pozostali widzowie wyjdą raczej z poczuciem zmarnowanego czasu i zagubienia.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj