Jest głośny, angażuje całą uwagę, wciąga nieziemsko i pochłania wszystko bez wyjątku - tak można najkrócej podsumować – nie, nie odkurzacz – „Tron: Dziedzictwo”. Nowa produkcja z Jeffem Bridgesem, Garrettem Hedlundem i Olivią Wilde zabiera widza na niesamowitą przygodę do wspaniałego cybernetycznego świata. Przeżycie to jest doprawdy warte swoich pieniędzy, niezależnie od tego, czy odczujemy kilka dziur, których nie ominął kierowca czy nie.

Choć „Tron” uznawany dziś jest za klasykę kina sci-fi, jego kontynuacji trzeba było długo oczekiwać. Powodem oczywiście były stosunkowe małe zyski z pierwowzoru, który zyskał aprobatę widzów i krytyków dopiero z czasem - status filmu kultowego nadany mu został dopiero w latach 90. Dziś wchodzące na ekrany „Dziedzictwo” ma szansę zdobyć serca tych, którzy wyśmiewali tandetne efekty oryginału.

[image-browser playlist="" suggest=""]

Odświeżony staroć „Tron: Dziedzictwo” w reżyserii Josepha Kosinskiego jest sequelem produkcji Lisbergera z 1982 roku. Fabuła kręci się wokół Sama Flynna (Garrett Hedlund), który po tajemniczym sygnale otrzymanym od swojego ojca (Jeff Bidges) przypadkowo trafia do świata cybernetycznego tzw. Sieci. Jak się okazuje przez kilkadziesiąt lat sporo się pozmieniało i Kevin Flynn został zmuszony do życia w ukryciu, władcą absolutnym bowiem został nasz stary znajomy – Clu. Choć dla osób, które nie oglądały pierwszej części, fabuła może się wydawać nieco zagmatwana, a koligacje rodzinne niezrozumiałe to jednak wrażenie to mija po pierwszych 10 minutach. Ci zaś, którzy oryginał widzieli, dostrzegą w sequelu wiele mniejszych lub większych nawiązań do swojego poprzednika.

Niezależnie jednak od znajomości „Trona” z 1982 roku, fabuła nie powoduje opadu szczęki. Trudno oczywiście zarzucić jej jakoby była specjalnie zła, czy wtórna, ale nie jest także specjalnie zaskakująca czy angażująca emocjonalnie. Film zostanie w pamięci widzów jednak ze względu na co innego…

[image-browser playlist="" suggest=""]

Świat dysku Dzięki rozwojowi technologii komputerowej i powoli wdrażającej się do kin technice 3D, udało się tym razem to, co zawiodło przed laty – zauroczenie widza światem przedstawionym. Cybernetyczna Sieć robi piorunująco wrażenie na każdym na sali kinowej, niezależnie od upodobań estetycznych. Wykreowana komputerowo rzeczywistość jest równie abstrakcyjna, co - po prostu - wspaniała. Wszystkie pojazdy, maszyny, programy, zapierają dech w piersiach w stopniu równym co najmniej Pandorze z „Avatara”.

Po raz pierwszy także od czasów dzieła Camerona w kinie można podziwiać 3D, które nie jest jedynie chwytem marketingowym - trójwymiar w „Dziedzictwie” jest integralną częścią filmu. Nie tylko wspomaga odbiór efektów specjalnych, ale także wzmaga realność przedstawianych wydarzeń. Moją egzaltację dodatkowo wzmocniła muzyka towarzysząca filmowi. To zabawne, ale o ile kompozycje duetu Daft Punk w domowych warunkach przyprawiłyby mnie o ból głowy, o tyle podczas seansu tworzą spójność z obrazem i wprowadzają widza w odpowiedni nastrój. Mieszanka psychodelicznej orkiestry, cyberpunku i elektroniki, jaką jest ścieżka dźwiękowa to jeden z najmocniejszych punktów produkcji.

[image-browser playlist="" suggest=""]

"Tron: Dziedzictwo” to powoli umierający gatunek zwany często „science fiction pełną gębą”. W gąszczu ekranizacji powieści fantasy i komedii romantycznych, w świecie, w którym z telewizji znikają takie produkcja jak „Stargate” czy „Battlestar Galactica”, „Dziedzictwo” wydaje się być jedynym sytym posiłkiem dla fanów sci-fi. I to oni właśnie na jego seansie będą bawić się najlepiej. No, oni i fani Olivii Wilde…

Ocena: 8/10

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj