Życie przed sobą nie jest propozycją idealną, wręcz przeciwnie. Wydaje się to nieco zaskakujące, kiedy punktem wyjścia do scenariusza była przecież jedna z dwóch powieści na świecie, których autor dwukrotnie zdobył Nagrodę Goncourta. Ani fabuła filmu - opierająca się na historii straumatyzowanej kobiety, która po latach życia na ulicy zajmuje się osieroconymi, problematycznymi dziećmi - ani wewnętrzna przemiana jednego z nich nie są niczym, czego kino by nam już wcześniej nie pokazało. W dodatku reżyser Życia przed sobą, Eduardo Ponti (prywatnie syn Sophii Loren), nie pokłada całego ciężaru swojej produkcji na ramionach matki. Kierując uwagę na 12-letniego, debiutującego Ibrahima Gueye, oddaje mu prawie połowę scen w filmie. To jego oczami śledzimy całą historię. Co więcej, to właśnie jego postać jest zewnętrznym narratorem, który dopowiada widzowi to, czego Momo nie chce lub nie ma odwagi powiedzieć innym. Bądź co bądź, to właśnie przed nim stoi przecież tytułowe życie. Jeśli ktoś zastanawiał się kiedyś nad fenomenem Sophii Loren, to zdecydowanie jest do pozycja dla niego. Aktorka skrada bowiem w tym filmie każdą scenę, w której występuje - nawet te, w których nie wypowiada żadnej kwestii. Dodając do tego niesamowitą grę młodziutkiego Gueye, mamy do czynienia z filmem, w którym obsada „ratuje” fabułę. Wachlarz emocji, który proponuje nam ta dwójka, i relacja, jaką udaje im się stworzyć, wywołuje ciarki na całym ciele. Budowa konfliktu pomiędzy Momo i Madame Rosą bazuje na bardzo dobrze znanym nam wszystkim schemacie. Na początku dwa tak silne charaktery nie mogą się ze sobą porozumieć. Jednak im więcej o sobie wiedzą, im bardziej zaczynają się przed sobą otwierać, tym mocniejsza, oparta na wzajemnymi szacunku relacja tworzy się między nimi. Co ciekawe, jest to relacja, z której wartościowe lekcje płyną dla obydwojga z nich. Zarówno Momo pomaga Madame Rosie z jej traumami, do końca ich nie rozumiejąc, jak i Madame Rosa pomaga chłopcu z jego bolączkami okresu dojrzewania. Wielu mogłoby spytać, dlaczego diwa włoskiego kina, ikona piękna i laureatka dwóch Oscarów powróciła na ekran właśnie w produkcji Netflixa. W wywiadach Sophia Loren tłumaczy, że przekłada Netflixa nad inne studia filmowe, ponieważ  proponuje on widzowi wiele kontekstów kulturowych i różnorodny  repertuar. I chociaż aktorka ma już 86 lat, to niesamowite, ile emocji potrafi pokazać przed kamerą. Od Madame Rosy w jej wykonaniu bije pasja, charakter i siła, ale również niesamowita gracja i kobiecość. Ta pewność siebie, którą emanuje, to efekt wielu lat doświadczeń gry aktorskiej, których nie zastąpi nawet najlepsza szkoła. Od strony formalnej, film dopełnia przepiękna, włoska muzyka. Szczególną uwagę należy zwrócić na końcowy utwór Laury Pausini, napisany specjalnie na potrzeby filmu. Jeśli chodzi o pracę kamery, to Ponti konsekwentnie oferuje widzom surowe kadry, nie próbując nawet „ubarwiać” filmu włoskimi krajobrazami. Konsekwencja ta zostaje niestety zachwiana w scenach, w których pojawia się… animowany lew. Życie przed sobą łączy powiew pozytywnej energii z nieuchronną ckliwością, oferując widzowi klasyczny wyciskacz łez z wartościowym przekazem. Jestem pewna, że zarówno obecność legendy kina, jak i bardzo modna obecnie tematyka (religijny background, motyw uchodźcy) sprawią, że po pozycję tę sięgną miliony. Żałuję tylko, że tak mocno wyczekiwany, wielki powrót Sophii Loren nie doczekał się mocniejszego scenariusza, z którym bez wątpienia aktorka poradziłaby sobie bezbłędnie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj