Wróciłem do pierwszego Death Stranding w 2025 roku. Nudny symulator chodzenia czy arcydzieło slow gamingu?
Death Stranding, mimo niezaprzeczalnie wysokiej jakości, podzieliło graczy na dwa obozy. Nie wszyscy docenili eksperyment Kojimy. Ja potrzebowałem kilku lat, by coś wreszcie "zaskoczyło".
Pod koniec czerwca niemal cały gamingowy świat zachwycił się Death Stranding 2. Produkcja Kojima Productions została okrzyknięta jedną z najlepszych gier roku. I – co równie istotne – w przeciwieństwie do pierwszej części, nie podzieliła graczy ani krytyków. Tak entuzjastyczny odbiór sprawił, że i ja postanowiłem dać jej szansę. Na drodze stanęła mi jednak pewna przeszkoda – nigdy, mimo najszczerszych chęci, nie udało mi się ukończyć DS1. Postanowiłem to w końcu zmienić.
Pierwsze Death Stranding to naprawdę ciekawy przypadek – i to nie tylko jeśli chodzi o samą grę, ale też o historię jej powstania. Hideo Kojima przez lata zasłynął przede wszystkim dzięki serii Metal Gear, miał także odpowiadać za Silent Hills – wielki powrót marki ukochanej przez fanów survival horrorów. Ostatecznie jednak projekt został anulowany, a miłośnicy grozy w japońskim wydaniu musieli zadowolić się jedynie grywalnym teaserem, P.T., i zwiastunem, w którym pojawił się Norman Reedus, późniejszy Sam Porter Bridges.
W 2015 roku Kojima opuścił szeregi Konami w atmosferze kontrowersji. Można odnieść wrażenie, że nawet dziś – po dziesięciu latach – sytuacja ta nie została w pełni wyjaśniona. Japoński twórca nie przeszedł na emeryturę, nie przebranżowił się ani nie poświęcił filmom, w których jest zakochany. Zamiast tego założył studio Kojima Productions, które – mimo deklarowanej „niezależności” – otrzymało spore wsparcie od Sony i rozpoczęło pracę nad zupełnie nową marką: Death Stranding.
Już pierwsze teasery zapowiadały coś wyjątkowego, a kolejne materiały tylko podsycały zainteresowanie. Widzieliśmy w nich gwiazdy znane z Hollywood, takie jak wspomniany już Reedus, Léa Seydoux, Mads Mikkelsen czy Guillermo del Toro. Całość była przy tym po prostu przedziwna – dość powiedzieć, że w pierwszym zwiastunie pokazano nagiego Reedusa, niemowlę, oleiste ślady dłoni w piasku i zawieszone w powietrzu cieniste sylwetki. Kolejne zapowiedzi jedynie generowały nowe pytania i spekulacje. Niektórzy podejrzewali nawet, że – podobnie jak wcześniej P.T. czy pierwszy teaser The Phantom Pain – wszystko to jest tylko zasłoną dymną, a Death Stranding okaże się w rzeczywistości Silent Hills lub Metal Gear Solid 6. Pojawiały się też teorie spiskowe sugerujące, że rozbrat Kojimy z Konami był tylko sprytnie zaplanowaną akcją marketingową. Niedługo później okazało się, że przypuszczenia te były kompletnie chybione i naprawdę chodziło o coś nowego.
Ostatecznie Death Stranding zadebiutowało w listopadzie 2019 roku i... wyraźnie podzieliło odbiorców. Część graczy i recenzentów doceniła melancholijny klimat oraz fantastyczną oprawę audiowizualną, inni narzekali na bardzo powolny gameplay, który sprowadzał się głównie do chodzenia z miejsca na miejsce. Ja, te sześć lat temu, byłem gdzieś pośrodku. Z jednej strony fascynował mnie ten świat, z drugiej – już po kilku godzinach zaczynałem odczuwać znużenie. Myślę dziś, że wynikało to po części z ogromnych oczekiwań, budowanych przez miesiące kampanii marketingowej i atmosfery tajemnicy, a także z tego, że nie do końca wiedziałem, czego się spodziewać. Kojima stworzył bowiem coś wyjątkowego, diametralnie różnego od innych wysokobudżetowych produkcji tamtego okresu. Efekt? Po około 20–30 godzinach wyjąłem płytę z konsoli, wsadziłem ją do pudełka i odłożyłem na półkę. Szczerze mówiąc, nie byłem przekonany, że kiedykolwiek do tej gry wrócę.
Wszystko zmieniła zapowiedź sequela – Kojima po raz kolejny wzbudził zainteresowanie graczy, w tym moje. Oglądając zwiastuny kontynuacji, można było odnieść wrażenie, że twórca postanowił pójść jeszcze dalej w stronę artystycznych dziwactw. A potem pojawiły się pierwsze recenzje, pełne zachwytów i entuzjazmu. Stało się jasne, że to najlepszy moment, by jeszcze raz spróbować zmierzyć się z pierwszą częścią. Tym razem podszedłem do niej z zupełnie innym nastawieniem – wiedziałem już, czego się spodziewać. I najwyraźniej to wystarczyło, by móc się nią naprawdę cieszyć. Moje doświadczenie było zupełnie inne niż pod koniec 2019 roku. Puste przestrzenie i powolne przemierzanie ich pieszo w pierwszych godzinach gry wcale mi nie przeszkadzały. Wręcz przeciwnie – zacząłem to doceniać. A momenty, w których podczas "spacerów" Sama Portera Bridgesa odtwarzana jest muzyka Low Roar, są niesamowicie klimatyczne i emocjonalne. To jednak nie powinno dziwić, bo o Kojimie można mieć różne zdanie, ale nie sposób odmówić mu dwóch rzeczy: miłości do kina i niesamowitego wyczucia do muzyki.
Po jakimś czasie zacząłem też doceniać to, jak dobrze Kojima przemyślał i zaprojektował system progresji. Gra oferuje coś więcej niż tylko eksplorację i dostarczanie przesyłek w najbardziej klasyczny sposób – praktycznie każda dostawa odblokowuje nowe narzędzia, które pozwalają działać coraz sprawniej i kreatywniej. Zyskujemy dostęp do broni, sprzętu, pojazdów. Świetnie współgrają z tym również elementy społecznościowe – możliwość korzystania z infrastruktury pozostawionej przez innych graczy. Nie mamy tu klasycznego trybu multiplayer, ale mimo to czujemy obecność innych ludzi – mamy świadomość, że ktoś przed nami był w tej samej lokacji i zostawił po sobie ślad.
Death Stranding doskonale wpisuje się w nurt tzw. slow gamingu – produkcji o powolnym tempie, zachęcających do refleksji i kontemplacji. To miła odskocznia od gier nastawionych na nieustanną akcję, często serwowaną w iście zawrotnym tempie, niedającym chwili na wytchnienie. I choć Death Stranding potrafi miejscami przyprawić o ciarki na plecach i szybsze bicie serca – zwłaszcza podczas pierwszych spotkań z "Wynurzonymi" – to w wielu momentach znacznie bliżej mu do tak zwanych "cozy games". Samotne wędrówki w pięknych okolicznościach przyrody, z dala od postaci kontrolowanych przez sztuczną inteligencję – zarówno wrogów, jak i sojuszników – sprawiają, że aż chce się zatrzymać, posłuchać dźwięków otoczenia i wyciszyć. Jest w tym coś kojącego.
Jeśli – podobnie jak ja – kiedyś odbiliście się od Death Stranding, a teraz rozważacie powrót do tego świata, to moim zdaniem warto taką próbę podjąć. Dla mnie drugie podejście okazało się strzałem w dziesiątkę. Może to kwestia oczekiwań, a może po prostu poszukiwanie czegoś spokojniejszego w pędzącym przed siebie i dynamicznie zmieniającym się świecie.


