Dept. Q jako wzór adaptacji książki kryminalnej. Dlaczego warto obejrzeć serial Netflixa?
Pisarz Jussi Adler-Olsen ma szczęście do adaptacji swoich książek kryminalnych. Twórcy znów go nie zawiedli! Dept. Q to przykład serialu, który wzorowo przenosi historię z kart powieści, ale nie boi się zmian.
Serial Dept. Q jest oparty na popularnym cyklu powieści kryminalnych autorstwa Jussiego Adler-Olsena. To nie pierwsza adaptacja książek tego poczytnego pisarza, bo dekadę wcześniej powstała niezwykle udana i chwalona seria duńskich filmów. Nikolaj Lie Kaas, Fares Fares i Johanne Louise Schmidt w głównych rolach pojawili się w czterech częściach i zaskarbili sobie serca widzów. Niestety kolejne filmy na podstawie dalszych tomów – w których nastąpiła zmiana obsady, a w głównego bohatera wcielił się uznany aktor Ulrich Thomsen – nie powtórzyły tego sukcesu. Mimo to temat podchwycił Netflix i słusznie postawił na format serialu, który idealnie nadawał się na adaptację tej złożonej historii. Danię zamieniono na anglojęzyczną Szkocję, aby dotrzeć do szerszej widowni i voilà! Nowa produkcja nie tylko zajęła pierwsze miejsce wśród najpopularniejszych seriali w Polsce, ale również od dwóch tygodni nie opuszcza światowego podium. I co najważniejsze: trafiła tam zasłużenie.
Serial adaptuje pierwszy tom serii zatytułowany Kobieta w klatce. Skupia się na Carlu Morcku, który właśnie wrócił do pracy na komendzie po postrzeleniu. Nieznośny policjant zostaje mianowany szefem nowo utworzonego wydziału zajmującego się nierozwiązanymi sprawami sprzed lat. Do znajdującego się w obskurnej piwnicy Departamentu Q dołącza enigmatyczny, ale doświadczony Syryjczyk Akram Salim oraz ambitna i nieco pyskata Rose Dickson. Razem prowadzą śledztwo dotyczące zniknięcia znanej i kontrowersyjnej prawniczki. Coraz więcej tropów wskazuje na to, że nie wypadła za burtę promu. Jak się okazuje, spotkało ją coś znacznie gorszego.

Główne różnice między serialem a książką
Jak to bywa przy adaptacjach książek, nie mogło zabraknąć zmian względem oryginału. Największą wydaje się przeniesienie miejsca akcji z Kopenhagi do Edynburga. To malownicze miasta portowe z niską, historyczną zabudową, więc tak naprawdę udało się zachować skandynawski klimat. Zmieniły się też nazwy miejscowości i imiona, bo Assad stał się Akramem, Merete – Merritt, a niepełnosprawny Uffe – Williamem. Słusznie dostosowano je do realiów.
Inny jest też zawód wykonywany przez poszkodowaną, bo Merritt Lingard nie jest polityczką na wysokim szczeblu, a prokuratorką. To jednak wychodzi na dobre serialowi, który porzucił dość ryzykowne tematy polityczne, często przewijające się w książkach Adler-Olsena. Oba zawody są do siebie podobne, ponieważ to funkcje publiczne, w których nietrudno o mściwych wrogów. Poszukiwania motywu obserwujemy zarówno z perspektywy śledczych, jak i głównej bohaterki, która trafiła do komory ciśnieniowej. Kobieta przeprowadza własną retrospektywę, więc mniej skupiamy się na szeroko opisanych w książce torturach, a bardziej na sednie sprawy, trudach jej pracy i dramatach z przeszłości. To pogłębia jej postać, więc widzowie mogą sobie wyrobić o niej własne zdanie oraz ocenić, czy zasłużyła na tę okrutną karę.
Samo śledztwo też ma nieco inny przebieg i wydźwięk, ale jest ono w duchu świetnej książki, ponieważ zachowuje jej najważniejsze składowe. Mowa o charakterystycznej komorze ciśnieniowej, bezwzględnych złoczyńcach, relacji Merritt z bratem, istotności postaci Williama oraz sukcesywnym zbieraniu informacji i łączeniu faktów przez śledczych. Natomiast mocno różni się motyw zbrodni, który wybrzmiewa w powieści perfekcyjnie, gdy połączy się już wszystkie elementy tej zagadki. Kara bohaterki ma więcej sensu w powieści niż w serialu, ale za to w obu przypadkach jej wymiar jest niewspółmierny do uczynku. Poczucie niesprawiedliwości z powodu niewyobrażalnego cierpienia, jakiego doświadcza Merritt, jest takie samo.
I choć wolę rozwiązanie zagadki z książki, to wersja serialowa – wcale nie gorsza – zaimponowała mi tym, że położono większy nacisk na psychopatyczną stronę sprawców. Tego aspektu aż tak nie zaakcentował Adler-Olsen, dlatego pod tym względem serial jest ciekawszy. W rezultacie twist fabularny osiągnął ten sam poziom zaskoczenia. Twórcy nie musieli się martwić o to, że zbrodniarze w jakimś stopniu będą budzić współczucie jak w książce, bo historia stawia sprawę jasno. Aktorzy mogli się zaś wykazać w rolach złoczyńców, co wykorzystali kapitalnie.

Brytyjski serial z postaciami wiernie przeniesionymi z książek
Na korzyść Dept. Q działa to, że nie jest produkcją amerykańską, po której można byłoby się spodziewać spłycenia sprawy, aby była bardziej przystępna dla widzów. Śledztwo jest złożone, a historia wielowątkowa. Twórcy pokładają dużą wiarę w to, że odbiorcy się nie pogubią. Nie ma też sztucznego zwiększania emocji ani przesadnego szokowania. Jak w prawdziwym dochodzeniu po prostu większość scen opiera się na rozmowach, zbieraniu informacji i łączeniu faktów. Przez to czasem zdarzają się lekkie dłużyzny. Na szczęście tempo potrafi przyspieszyć, a napięcie wzrosnąć.
Tak naprawdę największą siłą serialu są jego wyraziści główni bohaterowie. Gdy Matthew Goode został obsadzony w roli Carla Morcka, nie byłam do końca przekonana do tego castingu. Obawiałam się, że twórcy zdadzą się na wyczucie aktora i jego interpretację książkowej postaci. Tak było w przypadku Nikolaja Lie Kaasa, ale rezultat na szczęście okazał się pozytywny. A jednak Morck Goode zaskoczył, ponieważ naprawdę przypomina pierwowzór. Jest upierdliwy, ponury, zrzędliwy, sarkastyczny i wyjątkowo szorstki wobec kolegów, którzy źle wykonują swoją pracę. Wydaje się też bardziej inteligentny. Myślę, że wielu czytelników i tak uśmiechnie się na widok jego nonszalancko założonych na biurko nóg. Goode ma typowy angielski urok, który sprawia, że jego gburowaty i uważający się za lepszego od wszystkich Morck zyskuje naszą sympatię. Dzięki dobrze zarysowanemu charakterowi i charyzmatycznej grze mężczyzna zyskuje głębię. Rządzi na ekranie, jak na głównego bohatera przystało.

Sam Morck to bardzo ciekawa i złożona postać. Niechętnie, ale z uporem dąży do rozwiązania zagadki zniknięcia Merritt. Przy okazji też wtrąca się w śledztwo strzelaniny z Leith Park, co nieźle uzupełnia historię serialu, bo w pierwszym tomie Adler-Olsen nie poświęca temu tyle czasu. A w Dept. Q czasem odwraca to wręcz uwagę od głównej tajemnicy. Ponadto sama strzelanina okazuje się źródłem ataków paniki Carla, który jest trapiony wyrzutami sumienia, że jego policyjny partner został sparaliżowany po napaści. To otwarło drzwi do pokazania jego wrażliwej strony. Zgrywa twardziela i ważniaka, ale musi się mierzyć z różnymi traumami i demonami. W życiu prywatnym też mu się nie układa, bo przyszywany syn Jasper oraz współlokator Martin dają mu popalić, gdy ten skupia się tylko na własnym cierpieniu. Dodatkowy wątek, który w zmienionej formie pochodzi z książek, w serialu wybrzmiewa jeszcze lepiej, bo Morck potrafi okazać zrozumienie, choć przychodzi mu to zazwyczaj opornie. Ponadto w Dept. Q umiejętnie poradzono sobie z koślawym wątkiem romansowym z powieści. Pomiędzy policjantem a terapeutką jest fajna chemia, a niezręczne momenty wywołują rozbawienie. Do tego ich relacja pozwala zajrzeć głębiej w psychikę Morcka, który próbuje samodzielnie poradzić sobie z emocjami.
W serialu brakowało mi trochę znakomitych książkowych interakcji pomiędzy Carlem a Assadem, który na ekranie stał się Akramem. Ich relacja wydaje się bardziej ponura, ponieważ pominięto humorystyczne wstawki z arabskimi aforyzmami oraz przekręcaniem i złym interpretowaniem słów, co akurat było znakiem rozpoznawczym kolejnych tomów. Ale i tak serial próbuje przemycać od czasu do czasu komizm zderzenia różnych kultur i charakterów. Mimo wszystko sam Akram w wersji Alexeja Manvelova posiada wiele cech Assada. W mojej ocenie aktor jest trochę zbyt posągowy, może nawet przytłoczony charyzmą Goode’ego. Z drugiej strony przez to otacza go aura tajemniczości – naprawdę nie wiadomo, czego się po nim spodziewać. I to na swój sposób jest interesujące. Co ciekawe, kilka szczegółów z jego zagadkowej przeszłości pochodzi z kolejnych tomów. Podobnie rzecz się ma z Rose i jej problemami natury psychicznej, które pojawiają się w dalszych książkach. Warto wspomnieć, że tej postaci nie ma w pierwszym tomie, ale przez to, że kolejne części cyklu o Departamencie Q opierają się na tym ekscentrycznym zespole, nie mogło jej zabraknąć w serialu. Dzięki tej bystrej bohaterce można zapomnieć o średnio wciągającej relacji Carla i Akrama, bo fantastyczna Leah Byrne błyszczy w swojej roli. Prezentuje mniej szaleństwa, a więcej przebojowości. Do tego wlewa w swoją postać dużo ciepła i spaja trio Departamentu Q.
Drugi plan prezentuje się równie dobrze. Przełożonego Marcusa Jacobsena zamieniono w Moirę Jacobson. Zmiana płci wydaje się trafną decyzją, ponieważ wcieliła się w nią świetna Kate Dickie. Łączy ją inna relacja z Carlem – na zasadzie surowej nauczycielki i krnąbrnego, ale utalentowanego ucznia. Jest ona bardziej intensywna i naznaczona wrogością, ale za to jako jedyna osoba potrafi się przeciwstawić podwładnemu i zagonić go do pracy. Hardy odgrywa większą rolę niż w książkach, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Pomimo ciężkich chwil, jakie przeżywa przez swoją niepełnosprawność, wspiera Carla w śledztwie oraz z empatią odnosi się do Rose, stając się jej mentorem. Nie odgrywał tak dużej roli w pierwszym tomie, nie wspominając, że efekty rehabilitacji pojawiły się dopiero w późniejszych książkach. Znakomity Jamie Sives dostał dużo swobody przy kreowaniu postaci. Stał się cichym bohaterem tego serialu, który najbardziej ewoluuje. Wymagającej roli podołała też Chloe Pirrie, która wcieliła się w przetrzymywaną w komorze ciśnieniowej Merritt Lingard. Pokazała na ekranie wiele stron swojej postaci, a także dramat i cierpienie. Warto również pochwalić pozostałych aktorów: Stevena Millera, Toma Bulpetta, Kaia Alexandera i Alison Peebles. Wszyscy zbudowali wyraziste postacie oparte na pierwowzorach.
Wzorowa adaptacja książki Jussiego Adler-Olsena
Dept. Q można stawiać za wzór, jeśli chodzi o adaptacje książek kryminalnych. Pomimo widocznych zmian historia nie straciła na jakości czy klimacie. Wciąż angażuje i ciekawi! Scott Frank – twórca, scenarzysta i reżyser serialu – doskonale wyczuł, które elementy powieści są istotne. Wiedział też, gdzie może sobie pozwolić na odstępstwa i kreatywność, czasem wymuszoną zmianą otoczenia. Żarty z tego, że Carl jest Anglikiem mieszkającym w Szkocji to wartość dodana! Cieszy ta wierność szczególnie w stosunku do głównych bohaterów, którzy są sercem książek i tego serialu. Chętnie obejrzałabym kolejny sezon. Miejmy nadzieję, że Netflix pójdzie za ciosem, a Jussi Adler-Olsen znów będzie dumny z udanej adaptacji swojej twórczości.

