Gdybym dostawał złotówkę za każdym razem, gdy spotykam się z bagatelizowaniem form komiksowych, byłbym dzisiaj bardzo bogatym człowiekiem. Na szczęście na każdą złośliwość mam mocną ripostę. Brzmi ona: Grant Morrison.
Oczywiście w takich sytuacjach wymieniam również Alana Moore'a, Neila Gaimana i kilku innych wybitnych scenarzystów, ale w poniższym tekście chciałbym skupić się przede wszystkim na Morrisonie. Autor w wyjątkowy sposób łączy warstwę rozrywkową z ambitną fabułą. Jego domenę stanowi ezoteryka, symbolizm i psychomagia. Czytając niektóre dzieła artysty, można dojść do wniosku, że takimi motywami posługuje się sprawniej niż sam Alan Moore. Grant Morrison bardzo płynnie przechodzi od konwencji stricte superbohaterskiej do złożonej metafory, podszytej dziesiątkami znaczeń. Co najważniejsze jednak, nawet podczas pracy nad najbardziej mainstreamowymi tytułami, Morrisonowi udaje się uciec od bolączek współczesnego komiksu. Jego Superman, X-Men czy Liga Sprawiedliwości wolne są od trywialności, tendencyjności i górnolotności. Twórca potrafi przemienić superbohaterskie medium w opowieść z krwi i kości. Dlatego też jest obecnie jednym z najbardziej rozchwytywanych komiksowych scenarzystów.
Kim jest Grant Morrison? Artysta urodził się w 1960 roku w Szkocji. Karierę rozpoczął w Wielkiej Brytanii, gdzie tworzył komiksy takie jak: Zenith, Starblazer czy Captain Clyde. Jego nieszablonowe pomysły bardzo szybko ściągnęły uwagę większych graczy. Najpierw zainteresował się nim Marvel, a później DC, które wkrótce stało się jego domem. W latach osiemdziesiątych świat komiksów nieporadnie zbierał szczękę z podłogi, próbując dojść do siebie po rewolucji przeprowadzonej przez Alana Moore’a w Strażnikach i Potworze z Bagien. Autor nadał nowy kierunek opowieści graficznej i każde wydawnictwo chciało mieć w swojej stajni scenarzystów umiejących pisać tak jak Moore. Raz, że tego typu podejście wprowadzało komiksy na niedostępny do tej pory poziom ambitniejszej sztuki, a dwa, że czytelnicy po prostu pokochali te mroczne historie skierowane raczej do dorosłych. Szybko zdano sobie sprawę, że zagłębie tego nurtu znajduje się w Wielkiej Brytanii. Rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania nowych talentów. Na szerokie wody wypłynęło wówczas wielu twórców, w tym właśnie Grant Morrison.
Jak zagospodarować młodego artystę z pomysłami, do którego nie ma się jeszcze stuprocentowego zaufania? Najlepiej dać mu drugoligowego (albo nawet trzecioligowego) bohatera i wolną rękę w przedstawianiu swoich koncepcji. Jeśli nawali, to wydawnictwo na tym nie ucierpi, bo przecież zajmuje się niszą. Gdy odniesie sukces, ma szansę na awans do ekstraklasy i zajęcie się ważniejszymi tematami. Cokolwiek się stanie, nie ma mowy o trzęsieniu ziemi, a raczej o wykorzystanym okresie próbnym. Z takiego założenia wyszli włodarze DC, dając Morrisonowi pod opiekę herosa znanego jako Animal Man. Ten dziwaczny protagonista do tej pory pojawił się w cross over Kryzys na nieskończonych ziemiach i zaliczył cameo w jednej z opowieści o Batmanie. Bohater obdarzony mocą przejmowania zdolności od otaczających go zwierząt był więc praktycznie nieznany. Po tym, jak Grant Morrison wziął go w obroty, stał się kultowy.
Wydany właśnie w Polsce ogromniasty tom skupiający wszystkie przygody Animal Mana pod batutą Morrisona doskonale obrazuje zarówno fenomen artysty, jak i niezwykłość jego pierwszego wielkiego dzieła. Mamy tu bowiem do czynienia z komiksem autorskim, w którym twórca dzieli się z czytelnikami swoim światopoglądem. Od wegetarianizmu i ochrony zwierząt, po spirytualizm i metadyskusję w dziedzinie sztuki. Wszystko to zamknięte w tworzonej według klasycznych zasad historii o superbohaterze. Mamy więc gościa w trykocie ( w tym przypadku w skórzanej kurtce), który walcząc ze złem, zmaga się z problemami społecznymi, nierzadko również psychologicznymi. Co więcej, Animal Man przepełniony jest wątkami obyczajowymi, bo heros (w odróżnieniu od dziesiątek innych super samców alfa) ma ułożone życie rodzinne – żonę, dzieci i domek na przedmieściach.
Animal Man został przyjęty bardzo ciepło, a Grant Morrison mógł przejść do kolejnego projektu. W 1989 rozpoczął pracę nad swoim najbardziej fascynującym, ale też dziwacznym dziełem. Autor przejął Drużynę Doom Patrol w momencie, gdy poprzedni twórcy, wydawać by się mogło, całkowicie ją wyeksploatowali. Powstała w latach sześćdziesiątych marka, mimo że od zawsze nieco nieszablonowa, ogólnie rzecz biorąc nie wykraczała poza standard DC. Po przejęciu serii Grant Morrison postawił wszystko na głowie. Część bohaterów wymordował, innych przemienił w antagonistów. Ponownie dostaliśmy mieszaninę surrealizmu, z mistycyzmem i symbolizmem. Karty komiksów wypełniono szalonymi pomysłami, które fabularnie spięto w logiczną opowieść. Morrison po raz kolejny udowodnił, że nieograniczona wyobraźnia nie przeszkadza mu w opowiadaniu życiowych historii. Podobnie jak w przypadku Animal Mana, także i tutaj mieliśmy przecież opowieść o wrażliwych ludziach przepełnionych słabościami, obawami i niespełnionymi oczekiwaniami.
Doom Patrol nie był jednak opus magnum jego twórczości. Wielu uważa, że na takie miano zasługuje Azyl Arkham – komiks, który ujrzał światło dzienne w listopadzie 1989 roku. Na wielkość tej powieści graficznej wpłynął zarówno scenariusz Morrisona, jak i niesamowita strona wizualna, za którą odpowiadał Dave McKean. Prace obu artystów tworzą tu wręcz symbiotyczną całość, co czyni to dzieło jeszcze bardziej wiekopomnym. Arkham Asylum skupia się na podróży Batmana do opanowanego przez Jokera szpitala dla psychicznie chorych. Jest to też podróż w głąb ludzkiego umysłu i próba odpowiedzenia na pytanie: gdzie zaczyna się szaleństwo. Czy nasze doświadczenia życiowe, traumy i niepokoje mogą nas wprowadzić na drogę tego, czym według norm społecznych jest niepoczytalność? Wspaniała lektura, jednak żeby zaczerpnąć z niej pełnię satysfakcji, należy odsłonić wszystkie warstwy. Zarówno te metafizyczne, jak i symboliczne czy psychologiczne. Wiele motywów jest tutaj zaszyfrowanych i jedynie szeroka wiedza z dziedziny antropologii, psychologii czy historii jest w stanie wyjasnić nam wszystkie meandry. Do dziś komiks stanowi niedościgniony wzór dzieła graficznego. Nic dziwnego, że po jego wydaniu Grant Morrison stał się jednym z najważniejszych scenarzystów.
W latach dziewięćdziesiątych autor był już gwarantem fabuły na najwyższym poziomie, powierzano mu więc najistotniejsze tytuły. Na pewno największą sławę przyniosła mu praca nad przygodami Ligii Sprawiedliwości, które zostały właściwie docenione zarówno przez fanów, jak i krytyków. Świetnie wypadł również Green Lantern oraz Batman, nad którym Morrison pracuje sporadycznie do dzisiaj. Autor nadal czuje się jak ryba w wodzie w opowieściach superbohaterskich, choć nie boi się eksperymentować zarówno z formą, jak i z treścią. Doskonałym dowodem na to jest jego dzieło Multiwersum z 2015 roku, w którym zaprezentował swoje spojrzenie na równoległe rzeczywistości świata DC. Autor nie poszedł jednak na łatwiznę. Rozpoczął metadyskusję z czytelnikiem, bowiem bramą do podróży międzywymiarowych uczynił komiksy. To, co w jednym świecie jest fabułą opowieści obrazkowej, w drugim stanowi rzeczywistość. I na odwrót. W ten sposób powstało kilkadziesiąt uniwersów, przenikających się wtedy, gdy ktoś zaczyna wertować komiks. Morrison puszcza w ten sposób oko do odbiorcy, oddając przy okazji hołd tej dziedzinie sztuki.
Historie o herosach w trykotach to jedna strona medalu w twórczości Morrisona. Drugą stanowią rzeczy awangardowe i niszowe. W przerwach pomiędzy historiami o Batmanie czy Supermanie autor tworzy takie perełki jak The Invisibles - komiks opowiadający o grupie anarchistów próbujących zniszczyć system. Wydawana na początku lat dziewięćdziesiątych historia to bardzo osobiste dzieło Granta Morrisona. Jak sam przyznał, każdy z bohaterów The Invisibles ma coś z niego. W 1995 roku powstał przepełniony czarnym humorem one-shot pod tytułem Kill Your Boyfriend. Na uwagę zasługują również The Filth (2002-2003), Joe the Barbarian (2010 - 2011) czy Seaguy (2004). Każda z tych pozycji zalewa nas dziwacznymi, momentami wręcz ordynarnymi pomysłami, ale jest w tym coś, co każe zastanowić się nad światem, w którym bytujemy. Czy jest w nim miejsce na inność? Czy jesteśmy skazani na jedyną słuszną narrację? A może w tym, co większość uznaje za piękno, tak naprawdę nie ma nic wartościowego? Może nadszedł czas, żeby poszukać magii w brzydocie?
Grant Morrison osobiście nie jest szablonową postacią. To wielce niekonwencjonalny człowiek, który w życiu codziennym nie postępuje zgodnie z konwenansami. Nic dziwnego, że w jego sztuce, praktycznie na każdym kroku widać zamiłowanie do rzeczy niebanalnych i dalekich od kulturowego fast foodu. Nawet tworząc tak mainstreamowe dzieła jak New X-Men, nie tracił swojego stylu, pokazując świat superherosów od zupełnie innej strony. Przywykliśmy do wizerunku potężnych homo superior, ale co gdyby okazało się, że mutacje nie zawsze działają w służbie właścicieli. Trudno być bohaterem, jeśli jest się tylko szkieletem w galarecie lub gdy twarz zdobi imponujących rozmiarów ptasi dziób. Takich X-Menów przedstawił nam Morrison w świetnie ocenianej serii New X-Men. Problemy, z którymi się zmagali, mocno odstawały od tego, czym wcześniej zajmowali się mutanci.
Pasjonaci ambitniejszych komiksów często zestawiają twórczość Granta Morrisona z dokonaniami Alana Moore’a, doszukując się elementów wspólnych. Rzeczywiście obaj panowie podążają w tym samym kierunku i często stosują bliźniacze środki wyrazu artystycznego. Istnieją jednak różnice. Morrison wydaje się lepiej rozumieć potrzeby i oczekiwania młodszych odbiorców. Nie ma problemu z przeskakiwaniem z totalnej niszy do pełnego mainstreamu. Jest zdolny do kompromisów, co z kolei stanowi piętę achillesową (lub ogromną zaletę -jak kto woli) Alana Moore’a. Twórcy są wielkimi psychomagami współczesnej popkultury i to dzięki nim komiks stał się medium tak sprawnie posługującym się symbolizmem, metaforą i alegorią. Podczas gdy dla Moore'a najważniejszy wydaje się komentarz społeczny, Morrison woli stawać w szranki z ideami. Autor uwielbia prowadzić metadyskusje na każdej płaszczyźnie, bardzo często czyniąc z czytelnika uczestnika swoich opowieści. Zasadnicza różnica leży również w filozofii życiowej obu panów. Mimo że w swojej twórczości obaj zaglądają w głąb człowieka, to Morrisona można nazwać humanistą z krwi i kości. Alan Moore uważa ludzi za zło konieczne – szkodliwy element w żyjącym własnym życiem świecie. Scenarzysta Doom Patrolu szuka dobra w człowieku nawet wtedy, gdy brakuje już nadziei. Obaj panowie lubują się w chaosie, ale to Morrison zdaje się widzieć światełko w tunelu.
Podróż przez imponujące, a miejscami surrealistyczne Multiwersum trwa w najlepsze. W towarzystwie Batmana, Animal Mana i Joe Barbarzyńcy przemierzamy wspaniałe światy stworzone przez Granta Morrisona, co rusz wzbogacając się o kolejne, nieszablonowe doświadczenia. Paradoksalnie, w tę fascynującą odyseję będą mogli udać się tylko nieliczni. Ci, trywializujący medium komiksowe (a jak wiemy, wciąż jest ich wielu) sami siebie pozbawiają możliwości uczestniczenia w tej wspaniałej literacko-wizualnej przygodzie. Wertując kolejne tomy doskonałych komiksów Morrisona trudno nie zadać sobie pytania: o ile uboższa byłaby sztuka, gdyby pozbawiono nas twórczości tego wspaniałego artysty.