Moda na franczyzy: jak popkultura ulega „marvelizacji”?
Martin Scorsese w 2019 r. rozpętał burzę stwierdzeniem, iż „filmy Marvela to nie kino”. Teraz wiemy, że reżyser się pomylił. Marvel obejmuje swoimi wpływami nie tylko kino, ale też całą popkulturę.
Raczej większość osób interesujących się tematyką kultury popularnej słyszała o powracającym konflikcie między przedstawicielami kina niezależnego i artystycznego a odłamem bardziej rozrywkowym. Dlatego też wstęp ograniczę do niezbędnego minimum. W uproszczeniu: konflikt sprowadza się do tego, że według Martina Scorsesego i popierających go twórców produkcji Marvela nie powinno się określać mianem kina, bo to swoiste parki rozrywki, oferujące wtórne pomyły, pozbawione walorów artystycznych. Filmowcy obawiają się, że „ekspansja” superbohaterów na wielkie i małe ekrany staje się coraz bardziej agresywna i zawłaszcza branżę, a w konsekwencji nie pozostawia miejsca dla niezależnych reżyserów i samodzielnych dzieł ich autorstwa.
O ile rozumiem wysuwane przez nich argumenty, o tyle nie uważam, żeby metody, których używają w „walce” z kinem superbohaterskim, mogły faktycznie przysłużyć się kinematografii w pozytywny sposób. Tworzą sztuczny, a wręcz krzywdzący podział na publiczność „wysublimowaną” i tę interesującą się kinem rozrywkowym, czyli – stosując tę wykładnię – „publiczność gorszego sortu”. Co więcej, gdyby iść kilka kroków dalej w teorii Scorsesego, można byłoby zadać pytanie: czy wielokrotnie nagradzani i nominowani do prestiżowych nagród aktorzy – tacy jak Robert Downey Jr., Scarlett Johansson, Paul Rudd, Elizabeth Olsen i wielu, wielu innych – są godni, by nazywać ich aktorami? Skoro „Marvel to nie kino”, to jak powinno się nazywać ludzi występujących w ramach tej franczyzy?
A w końcu: wątpliwe jest, by z podobnego założenia wychodzili włodarze współczesnego Hollywood, jako że w ostatnich latach coraz częściej i chętniej sięgają po znane franczyzy medialne, a sama koncepcja „współdzielonych uniwersów” nie jest dziś zmonopolizowana przez produkcje komiksowe. Przeciwnie, można dojść do wniosku, że nie ma studia, platformy streamingowej czy wytwórni, która nie miałaby „własnego” substytutu MCU. Stąd jestem zdania, że reżyser mocno nie doszacował wpływu Kinowego Uniwersum Marvela na branżę rozrywkową. Bo Marvel, a raczej jego model biznesowy, to dzisiaj nie tylko kino, a cała popkultura.
Moda na MCU – serie komiksowe po sąsiedzku
Jako kontrargument można przytoczyć fakt słabnących wyników finansowych i komercyjnych produkcji należących do MCU. Jest to założenie zgodne z prawdą, bo – nie licząc wyjątków, jak Strażnicy Galaktyki 3, Spider-Man: Bez drogi do domu, Deadpool & Wolverine czy choćby serialu To zawsze Agatha – MCU nie miało w ostatnich latach dobrej passy. Niemniej, nie można zapominać o naprawdę imponującej skali, jaką Marvel wypracował i utrzymywał aż do końca Sagi Nieskończoności. Skali, o której dziś marzą inne studia, choć korzystają z innych mediów.
Wciąż pozostajemy w sferze „współdzielonych uniwersów”, czyli serii składających się na połączone ze sobą – światem, bohaterami bądź wątkami fabularnymi – produkcje, które mogą być wydawane za pośrednictwem różnych typów mediów. Myślę, że każdy bez większego trudu może wymienić przynajmniej kilka franczyz medialnych, mających identyczne podstawy, co Kinowe Uniwersum Marvela.
Pozostając na „komiksowym” podwórku, nie sposób nie wymienić swego czasu głównego „rywala” MCU w postaci DC Extended Universe, produkowanego przez studio Warner Bros. Uniwersum miało aspiracje do tego, by konkurować z Marvelem, ale z górnolotnych planów nie zostało nic. DCEU upadło na skutek konfliktów producentów z twórcami i braku jednolitej wizji artystycznej. U jego schyłku pojawiły się jeszcze kontrowersje i problemy prawne występujących w nim aktorów (Ezra Miller, Amber Heard). Lepiej z „formułą marvelowską” poradziło sobie emitowane i produkowane przez stację The CW Arrowverse, któremu – mimo znacznie skromniejszego budżetu i twórczych ograniczeń – udało się zbudować połączone uniwersum (nawet multiwersum!), skoncentrowane na postaciach z wydawnictwa DC.
Przechodząc do współczesności, DC rozpoczęło franczyzę od nowa całkiem dobrze przyjętym serialem Koszmarne Komando, choć przyjdzie nam się jeszcze przekonać, czy odświeżone DCU będzie liczącym się graczem w popkulturowym światku. Zwłaszcza że po stronie DC pozostaje jeszcze samodzielna seria produkcji skoncentrowanych na postaciach z mitologii Batmana (dotychczas: Batman i serial Pingwin).
Trzeba też pamiętać o franczyzie zbudowanej wokół Chłopaków autorstwa Gartha Ennisa i Daricka Robertsona, emitowanej na Prime Video i stanowiącej jeden z największych hitów platformy streamingowej Amazona. Showrunner The Boys, Eric Kripke, rozszerzył (i zamierza jeszcze bardziej rozszerzyć) uniwersum poza wojnę Chłopaków z Siódemką. Gen V skupia się wokół młodocianych Supków uczących się na prestiżowym Uniwersytecie Godolkina. A w kolejce czeka jeszcze prequel dotyczący Soldier Boya i jego drużyny.
Ostatnim „ważniejszym” projektem, dotyczącym uniwersów komiksowych, powinno być zakończone (podobnie jak DCEU) Sony Spider-Man Universe. Jak podsumować jego losy? Według krytyków była to saga, w skład której wchodziły jedne z najgorszych filmów komiksowych wszech czasów. Dla odbiorców stanowiły swoiste guilty pleasure.
Gdzie nie spojrzysz, tam franczyza – gdzie indziej widać wpływy MCU?
Tematyka franczyz medialnych przestała już być cechą wyróżniającą i odnoszącą się tylko do komiksowych adaptacji, jako że nie znam nadawcy, który nie miałby praw przynajmniej do jednej głośnej marki. I tak pewnego rodzaju „Marvelem” Netflixa jest – choć będzie to stwierdzenie mocno kontrowersyjne – seria oparta na Sadze o Wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego. Oczywiście, złożoności netflixowego Wiedźmina nie ma nawet co porównywać do MCU. Jednak liczy sobie dwa seriale aktorskie, a wkrótce doczeka się drugiego filmu anime. Można zatem mówić o multimedialnej franczyzie, obojętnie jak niewielka by była.
HBO i Warner Bros mają z kolei w garści prawa do uniwersów takich jak Pieśń lodu i ognia, Diuna, Harry Potter czy Władca Pierścieni. Do aktorskiego Westeros dołączą w 2025 Ser Duncan Wysoki i jego giermek Jajo w serialu Rycerz Siedmiu Królestw, kolejnym po Grze o tron i Rodzie Smoka ekranowym wycinku świata stworzonego przez George’a R.R. Martina. Podobno na tym się nie skończy, jeśli franczyza w istocie wzbogaci się m.in. o serial skupiony wokół Podboju Aegona, animacje dla dorosłych czy niesprecyzowany film aktorski.
Ekranowa Diuna też radzi sobie niezgorzej, mimo że Proroctwo zostało przyjęte dość krytycznie – nie tylko w kontekście filmów Denisa Villeneuve'a. Czas pokaże, co wyjdzie również z nowego, serialowego tym razem, podejścia do Świata Czarodziejów. Jak w to wszystko wkomponuje się growe Dziedzictwo Hogwartu? A jak wypadnie nowy projekt Petera Jacksona w świecie Śródziemia? Dla reżysera będzie to test, czy wyciągnął wnioski z błędów, które popełnił przy ekranizowaniu Hobbita.
Disney (obok MCU) dysponuje prawami do Gwiezdnych Wojen, Indiany Jonesa, X-Menów. Nie wspominając o tym, że bywają i tacy, którzy disnejowskie „franczyzy” dostrzegają także w filmach Pixara i – uznawanym niekiedy za samodzielną serię – cyklu aktorskich remake'ów klasycznych bajek. Choć te ostatnie propozycje są mocno na wyrost, trudno nie zgodzić się z tym, że był okres, gdy właśnie aktorskie interpretacje animacji Disneya cieszyły się dużą popularnością i odnosiły ogromne sukcesy kasowe.
A to tylko najbardziej znane wytwórnie i produkcje. Spokojnie można wymienić jeszcze franczyzę Johna Wicka, Igrzyska Śmierci, Percy’ego Jacksona i Bogów Olimpijskich, Castlevanię, a także zasugerować, które tytuły mają szansę na zbudowanie wkoło nich większych franczyz. Choćby kolejne adaptacje League of Legends w świecie znanym z Arcane, jako że trudno mi sobie wyobrazić, by po bardzo pozytywnym odbiorze Riot Games i Netflix spoczęli na laurach. Duży potencjał ma również Fallout, jeden z niespodziewanych zeszłorocznych hitów Amazona. Na horyzoncie majaczą ponadto filmowo-serialowe uniwersum Warhammera 40K z Henrym Cavillem, sugerowane niekiedy nowe podejście do ekranowej adaptacji Assassin’s Creed czy adaptacja nordyckiej sagi God of War na Amazonie.
Na zakończenie tego wątku pół żartem, pół serio wspomnę jeszcze o polskim akcencie. W końcu nawet my doczekaliśmy się swojego „podwórkowego Marvela”, o czym pisała Kaja Grabowiecka. Wprawdzie jest to uniwersum okrojone, ograniczające się tylko do zimowych scenerii, a naszym Tonym Starkiem – zblazowanym, nieodpowiedzialnym playboyem – stał się grany przez Tomasza Karolaka Mel, ale jak to się mówi: cudze chwalicie, swego nie znacie.
Po trzecie: remaki, wznowienia i kontynuacje po dekadach
Coraz chętniej sięga się również po rebooty kultowych dziś serii, które – nie oszukujmy się – czasy świetności mają już dawno za sobą albo kontynuacji po prostu nie potrzebowały.
Jaki cel – poza chęcią grania na sentymentach i związanej z tym perspektywy łatwego i szybkiego zarobku – przyświecał Ridleyowi Scottowi, kiedy po 24 latach od premiery swojego magnum opus postanowił zaprezentować światu drugiego Gladiatora? Z pewnością zdawał sobie sprawę, że kontynuacja nawet do pięt nie dosięgnie oryginałowi. Co innego może kierować twórcami szykowanego rebootu Nagiej broni, w której po ponad 30 latach następcą nieodżałowanej pamięci Leslie Nielsena zostanie – dotychczas znany jako jedna z ikon kina akcji – Liam Neeson? Ot, reinterpretacja, a że przy okazji sięgnie się po znany tytuł? To szansa na przyciągnięcie ludzi do kin.
A co z naszym rodzimym podwórkiem? Wymienić można choćby reaktywowany po 30 latach Kogiel-Mogiel, do którego dokooptowano jeszcze trzy części, drugie części Różyczki (po 13 latach) i Fuksa (po 25 latach) czy choćby zeszłoroczny prequel Samych Swoich. Z tego wniosek, że nawet nasi filmowcy czerpią wzorce z Zachodu.
Martin Scorsese nie docenił zarówno samego Marvela, jak i wpływu, jaki model biznesowy franczyzy wywiera obecnie nie tyle na samo kino, ile na popkulturę. Warto się też zastanowić, co dalej, jako że coraz wyraźniej widać zmieniające się trendy i większą wybredność wśród odbiorców. „Marvelizacja”, czyli multimedialne powiązania i opieranie się na znanych markach, staje się coraz mniej opłacalna, jeśli twórca nie ma dobrego i spójnego pomysłu na zagospodarowanie franczyzy i projektów wchodzących w jej skład.
Przemysł rozrywkowy powinien zauważyć, że to, co rzeczywiście było siłą MCU lata temu – choć nie tylko, bo trzeba w to też wliczyć przystępność uniwersum i budowanie satysfakcjonującej, oferującej dobrą rozrywkę fabuły – dziś coraz rzadziej zdaje egzamin, jeśli nie spełnia się tych przesłanek: przystępności i jakości.
W samym MCU coraz rzadziej można dziś znaleźć plusy, które uczyniły Sagę Nieskończoności tak popularną i lubianą. A widzowie są wybredni. Jeśli wyczują, że twórcy robią skok na kasę i żerują na ich sentymentach, bardziej prawdopodobna jest komercyjna i finansowa klapa, niezależnie od tego, jak znana i potężna jest marka, na której nieudany projekt bazuje.