Komiksy, które uratowały mi życie
Weź nieokiełznaną jak ocean wyobraźnię Neila Gaimana, dodaj do niej światy istniejące w głowie Enki’ego Bilala. Połącz z ostrymi jak brzytwa komentarzami Alana Moore’a i mrokiem drzemiącym w duszy Mike’a Mignoli. Całość dopraw symbolizmem Granta Morrisona i spojrzeniem na rzeczywistość Todda McFarlane’a.
Otrzymana mikstura to mieszanka wybuchowa, którą aplikują sobie miliony pasjonatów komiksów na całym świecie. To też wywar, od którego „poważni” krytycy i akademicy zajmujący się sztuką, wolą trzymać się z daleka. Takie zachowania są znamienne dla wszystkich smakoszy tego, co najbardziej wykwintne. Tak jak znawcy muzyki klasycznej odrzucają jej rozrywkową odmianę, tak koneserzy literatury zawsze będą podchodzić do komiksów z rezerwą. A wielka szkoda, bo już od dawna na stronach opowieści graficznych dzieją się najciekawsze rzeczy we współczesnej kulturze i sztuce.
Dystans, z jakim starsze pokolenie podchodzi do komiksów, związany jest zapewne z formą narracji. Jak można przekazywać wartościową treść w dymkach komiksowych? Jak prowadzić rozbudowaną narrację, mając do dyspozycji kilka klatek, rysunkowe postaci i parę wersów tekstu? Gdyby krytykanci komiksów wgryźli się w utwory tych, którzy z przyjętej formy zrobili arcydzieło, z pewnością zauważyliby maestrię takiej konwencji. Niezwykły potencjał, wciąż paradoksalnie niewyczerpany. Treść w komiksach może być przekazywana wielorako – dymki są tylko jednym z narzędzi służących do tego. Tak jak w każdej dziedzinie sztuki, trzeba po prostu trafić na odpowiednie rzeczy.
Każde pokolenie ma swoje medium, dajmy spokój więc tym, którzy do komiksów podchodzą w sposób asekuracyjny. Niektórzy wolą klasyczne formy, a siła komiksów polega na ich innowacyjności. Im bardziej awangardowe zarządzanie konwencją, tym lepiej. Zanim jednak przejdziemy do konkretnych przykładów, przenieśmy się w przeszłość. Nazwa TM-Semic u jednych wywołuje uczucie nostalgii, u innych bolesne konwulsje. Wydawnictwo, które przyczyniło się do rozpropagowania komiksów w Polsce, zrobiło wiele dobrego, jak i nieco złego dla renomy opowieści obrazkowych w naszym kraju. To właśnie dzięki TM-Semic poznaliśmy przygody Spider-Mana, Punishera, Batmana, Supermana i pozostałych.
Niestety, również dzięki TM-Semic komiksy bardzo długo kojarzone były jedynie z kolorową rozrywką skierowaną do najmłodszych. Ciężkie czasy raczkującego kapitalizmu nie sprzyjały prężnemu rozwijaniu ryzykownych inicjatyw biznesowych. Dlatego też TM-Semic skupił się na ofercie dla najmłodszych, licząc, że z czasem katalog uda się powiększyć. Na stronach redakcyjnych, prowadzonych przez nieocenionego Arka Wróblewskiego można było poczytać o tajemniczych tworach takich jak Sandman czy Batman. Azyl Arkham Granta Morrisona, ale same komiksy bardzo rzadko wychodziły poza wcześniej przyjętą linię biznesową (choć zdarzały się pojedyncze wyjątki). Z czasem, wydawnictwo, próbując ratować się przed upadkiem, wprowadzało do oferty coraz bardziej dyskusyjne tytuły („Czarodziejki z księżyca”, „Pokemony”). Finalnie nie udało się uruchomić na naszym rynku serii komiksów skierowanych do dorosłego czytelnika, choć Arek Wróblewski i pozostali mieli naprawdę dobre intencje.
Osobiście dorastałem w latach, gdy TM-Semic przeżywał swoje wzloty i upadki. Nie słyszałem wtedy o Grancie Morrisonie, Watchmen czy Hellboy’u. Nie zdawałem sobie sprawy, że gdzieś tam za wielką wodą (lub całkiem niedaleko) istnieje komiksowa rzeczywistość, która wkrótce ugruntuje mi spojrzenie na popkulturę. Dużo dobrego dla mojego poczucia estetyki zrobiły wydawane w Polsce Thorgal, Szninkiel czy Yans. W czasopiśmie Fantastyka pojawiały się fragmenty nieszablonowych wizji science fiction, choć trudno mi teraz przypomnieć sobie czyjego autorstwa one były. Pamiętajmy też, że jednym z pierwszych wydanych przez TM-Semic Batmanów był słynny Batman: Zabójczy żart. Mimo młodzieńczego flirtu z tymi bardziej ambitnymi treściami poddałem się tzw. „superbohateryzacji” komiksów, przestając wierzyć w życie poza Marvelem i DC.
Wiele lat później, gdy natknąłem się na Watchmen Alana Moore'a, rozpocząłem przygodę z komiksami, które zmieniły moje życie. Ta podróż trwa do dzisiaj i wciąż nie mogę się nadziwić, jak wspaniałym medium są opowieści obrazkowe. To w nich odnalazłem najbardziej odważne historie i olbrzymią przestrzeń do opowiadania nawet najbardziej niewyobrażalnych fabuł. Watchmen okazał się intelektualnym wyzwaniem, którego nie postawiła przede mną dawno żadna książka. Przyniósł mi również fabułę przebijającą wiele współczesnych filmowych dzieł. Najważniejszy okazał się jednak celny komentarz społeczny, który imponuje swoją ponadczasowością.
Alan Moore wciąż jest jednym z moich ulubionych autorów. Twórcze szaleństwo, ideologiczne zapędy i anarchistyczno-okultystyczne ciągoty dodają mu tylko uroku. Z pocałowaniem ręki przyjąłem również jego flirt z H.P. Lovecraftem, którego owocem są komiksy Neonomicon i Providence. Groza słynnego twórcy horrorów doskonale wpasowała się w narrację Moore’a. Twórca podszedł do materiału źródłowego z należytym szacunkiem, aplikując mu to, czego zawsze brakowało w opowieściach o Wielkich Przedwiecznych i Bogach Zewnętrznych. Dziki, nieokiełznany i niebezpieczny seks. Neonomicon jest dziełem jawnie pornograficznym, a Providence nie pozostawia wątpliwości, że namiętność dysponuje równie potężną siłą co Cthulhu i inne potworności ukryte w mroku.
Alan Moore specjalizuje się w filozoficzno-socjologicznych gierkach z czytelnikiem. Artysta wie, co w naszym społeczeństwie nie działa jak należy i umie to odpowiednio ubrać w fantastyczną historię. Neil Gaiman natomiast to obecnie najznakomitszy bajarz i autor opowieści. Wyobraźnia tego człowieka jest zadziwiająca i nieokiełznana, o czym wciąż przekonuje nas w swoich książkach i komiksach. Największym dziełem artysty jest oczywiście Sandman – historia Morfeusza, Władcy snów. Jest to opowieść tocząca się w uniwersum DC, z czego autor korzysta w pierwszych historiach z cyklu. Później jednak odpływa w niezwykłe rejony, a świat Morfeusza staje się autonomicznym tworem.
Uniwersum Sandmana jest jednym z najbardziej niezwykłych dzieł w historii opowieści fabularnych. To również forma obyczajowa, o ludziach zmagających się z różnymi aspektami życia. Śmierć, pożądanie, gniew czy grzech dostają swoje personifikacje w postaci istot funkcjonujących w ramach ściśle przyjętych zasad. My wydarzenia śledzimy z perspektywy Snu – najbardziej niezwykłego indywiduum w tym uniwersum. Kolejne historie mają charakter paraboliczny, a poszczególne przypowieści niosą ze sobą przesłanie w kwestii natury człowieka. Nie ma w tym jednak grama pretensjonalności, a poszczególne historie są tak atrakcyjne fabularnie, że Sandmana czyta się jednym tchem. Przeraża mnie natomiast pomysł serialowej adaptacji arcydzieła Gaimana. O ile zazwyczaj sprzyjam ekranizacjom, to w tym przypadku nie wróże sukcesu. Smutny przypadek Amerykańskich bogów pokazał, że pewne rzeczy nie powinny opuszczać swojego matczynego medium. To co na papierze wydaje się perfekcyjne, na małym, bądź wielkim ekranie może zamienić się w pretensjonalny bełkot, a tego Sandmanowi po prostu zrobić nie wolno.
Wiedzą coś o tym fani Hellboya, choć autorskie dzieło Mike’a Mignoli miało połowiczne szczęście do filmowych adaptacji. Czerwonego, rogatego olbrzyma nie trzeba nikomu przedstawiać, także daruję sobie fabularne wprowadzenie. Komiksy o Hellboy’u to przede wszystkim świetna kreska, ponury klimat oraz mity, przesądy i baśnie ludowe, przetworzone na lovecraftową modłę. To jedna z tych opowieści o superbohaterach, gdzie heros nie nosi trykotów, a autor za nic ma klasyczne komiksowe konwencje. Hellboy to poetycki utwór pokazujący, że mrok może być piękny. Prawdziwy pean do tego, czego się boimy. To też historia o złu, towarzyszącym ludzkości od zarania dziejów i gościu z piekła rodem, który jest już zmęczony ciągłym ratowaniem świata przed kosmiczną zagładą.
Ludzkość przed armagedonem ratują również członkowie Doom Patrolu. Ekipa serii komiksów Granta Morrisona walczy z zagrożeniem, które za nic ma racjonalne zasady rządzące naszym światem. W ślad za tym, autor również porzuca logikę oraz sensowność i zanurza się w radosnym surrealizmie i beztroskiej abstrakcji. To jednak nie wszystko. Morrison, zafascynowany okultyzmem, new age’em i wszelkiego rodzaju symbolami, uczynił ze swojej wersji Doom Patrolu plac zabaw, gdzie na każdym kroku czai się nawiązanie do czegoś większego. Doskonałe pod tym względem jest również jego wiekopomne dzieło Azyl Arkham. W kategorii dekonstrukcji mitu superbohaterskiego mamy tu do czynienia z prawdziwym majstersztykiem, zwłaszcza że autor zarówno w treści, jak i w formie poukrywał nawiązania do filozofii i psychologii. Komiks również imponuje pod względem graficznym. Stanowi doskonały kolarz oprawy z fabułą. Gdyby jedna z form była bardziej klasyczna, całość nie miałaby takiej siły oddziaływania.
W świadomości czytelników niezwykle silną pozycję ma również Enki Bilal, autor Trylogii Nikopola i Falangi Czarnego Porządku. Cóż za kreska, cóż za kolory, jaki wspaniały postmodernistyczny miszmasz. W dziełach francuskiego autora jest wiele humoru, choć przecież opowiada on dość ponure historie. Nie da się jednak oprzeć estetyce Trylogii Nikopola, gdzie egipscy bogowie spotykają się z czechosowieckimi hokeistami, dyktatorami à la Benito Mussolini i białymi, złośliwymi cherubinami. Warto też dodać, że w 2004 roku powstała filmowa adaptacja części trylogii pod tytułem Immortal: Kobieta pułapka, a z kamerą stanął sam Bilal. Falangi Czarnego Pokoju to natomiast swoista parodia amerykańskiego kina awanturniczego. Historia skupia się na wiekowych socjalistach, którzy zwierają szyki, żeby pokonać równie niemłodych przedstawicieli radykalnej prawicy. Walka starych ze starymi o ideały, których nawet nie pamiętają, opowiedziana jest w rytmie przygodowym, który nie pozwala nawet na chwilę nudy.
A gdzie w tym wszystkim Marvel, czyli największy potentat komiksowy na świecie? Dom pomysłów przepełniony jest wspaniałymi opowieściami, jednak ja na swojej drodze jak na razie spotkałem tylko jedną, którą mógłbym postawić w jednym rzędzie z Watchmen czy Hellboy'em. Vision Toma Kinga porusza modną ostatnio tematykę sztucznej inteligencji. Robi jednak to w sposób, którego nie powstydziłby się Stanisław Lem, zostawiając przy okazji w duszach czytających wiele niepokoju. Ważne też, że komiks nie odżegnuje się od marvelowskiej mitologii, nawiązując w wielu momentach do opowieści o Avengers. Nie jest więc autonomicznym tworem, a dowodem na to, że Marvel też może opowiadać mniej oczywiste historie. Mam cichą nadzieję, że nadchodzący serial WandaVision zaczerpnie nieco z tej wyjątkowej estetyki.
Niestety z komiksowym Marvelem nie zawsze jest tak kolorowo. Przykładowo, bardzo zawiodłem się na wychwalanej przez wielu Wojnie domowej Marka Millara. Wszyscy znamy punkt wyjścia do konfliktu pomiędzy Iron Manem a Kapitanem Ameryką. Początek jest zrozumiały i logiczny, jednak dalsze wydarzenia to jedynie pretekst, żeby bohaterowie mogli się nieco „ponawalać” po facjatach. Dostajemy więc pełne kolorów, imponujące plansze, na których treści jest jak na lekarstwo. Przeglądając kolejne strony Wojny domowej Millara miałem poczucie bezlitośnie marnowanego potencjału. Na szczęście, historię z nawiązką wykorzystała filmowa adaptacja eventu. MCU zmieniło praktycznie wszystko, oprócz głównej osi fabularnej. Wyszło dużo lepiej niż na kartach komiksu. Motywacje herosów są czytelne, ich wybory jasne i klarowne. To jeden z tych nielicznych przykładów, gdy pod względem fabularnym ekranizacja przerasta materiał źródłowy.
Rock’n’roll uratował moją duszę, mawiają starzy punk rockowcy, a ja dodam do tego, że komiksy działają w podobny sposób. Wyobraźcie sobie czyste, nieskalane medium, w którym twórca nie musi przejmować się ograniczeniami i wpływami z zewnątrz, tylko daje upust swojej nieograniczonej wyobraźni. Opowieści graficzne mogą być płaszczyzną do takiego autorskiego podejścia, co wyżej wymienieni artyści nie raz udowodnili. Komiksy uratowały mi życie, bo wskazały drogę, którą podążam, realizując pasje oraz uwrażliwiły na zupełnie wyjątkowy rodzaj sztuki. Cieszę się, że stosunkowo późno zacząłem poznawać te właściwe tytuły. Pomiędzy moimi przygodami z TM-Semic, a niedawno rozpoczętym romansem z Egmontem minęło przecież 20 lat! Podczas gdy kino i telewizja coraz rzadziej mnie zaskakują, komiksy są niczym dziewiczy ląd, na którym wszędzie czeka coś nowego i ekscytującego. Od zapachu papieru, przez oprawę graficzną wydania, aż po ponadczasową treść. Nie ma to jak popkulturowa druga młodość.
Źródło: zdjęcie główne: Egmont