Marvel vs. DC: Wieczna wojna czy ostatni kryzys?
W ostatnich dniach w Polsce potrzeba nam spokoju i równowagi - tej samej, której brakuje na wielu płaszczyznach życia. Również w świecie, w którym Marvel spotyka się z DC. Nasz czytelnik Andrzej Groch, doskonale Wam znany jako S7, postanowił pokazać, jak łatwo o przepychanki tam, gdzie powinniśmy tylko i aż marzyć.
W swojej najbardziej ikonicznej wersji, Sprawiedliwość to ślepa dama dzierżąca w jednej dłoni wagę, w drugiej miecz. Ostatnimi czasy można jednak odnieść wrażenie, że w świecie kina komiksowego zrzuciła ona przepaskę przesłaniającą jej oczy i zamieniła wagę na drugie ostrze, a jeśli jest coś, czego nauczył nas kosmiczny socjopata Thanos, to z pewnością to, że balans jest potrzebny. Obecnie fani kina spod znaku trykotów i peleryny dzielą się na dwa zwaśnione plemiona o nazwie DC i Marvel. Historia animozji pomiędzy tymi dwiema firmami jest długa, ale w ciągu ostatnich 10 lat napięcie w obu obozach przybrało wyjątkowo na sile i wciąż narasta. Najmocniej widać to oczywiście na forach internetowych i portalach poświęconych filmom i popkulturze; dyskusja bardzo szybko potrafi zamienić się tam we wzajemne atakowanie się. Adwersarze używają ostrej amunicji słownej, a sytuacja w komentarzach pod artykułami o filmach DC/Marvel zaczyna przypominać werbalną strefę wojny. Fani radykalizują się i dochodzimy powoli do momentu, w którym przedstawiciele rywalizujących stron nie mogą ze sobą normalnie podyskutować o produkcjach z obu stajni, bo natychmiast jedni zarzucają drugim uprzedzenie, zaślepienie i złe intencje. Krytyka nazywana jest "hejtem", odnajdywanie wad "czepianiem się na siłę" czy "dogryzaniem", wymienianiu zalet towarzyszy zaś sceptycyzm i sugestia bycia nieszczerym.
Umówmy się, to nie jest zdrowa atmosfera do żadnej dyskusji, a co dopiero do dyskusji o pasjach. Nie mówimy w końcu o polityce czy religii, ulubionych tematach do kłótni wśród Polaków, tylko o czymś tak nieszkodliwym jak kino superbohaterskie. Nasi ulubieni herosi często używają pieści i biorą udział w pojedynkach, jednak my jako fani powinniśmy się skupić na celu i przesłaniu, jakie z tej walki płynie, nie na samej walce. Dobro, sprawiedliwość, wolność, miłość, szacunek – tego nauczają nas nasi kolorowi bohaterowie i dla tych wartości walczą z tyranią i złem, abyśmy my nie musieli. Jako fani tej konkretnej dziedziny rozrywki gubimy sens i przesłanie przewodnie, próbując bić się między sobą o to, który film był lepszy i kto jest lepszym herosem, bo wszyscy oni wywodzą się z tego samego miejsca - umysłu marzyciela, który powołał ich do życia. Nie jest ważne, czy ten marzyciel nazywał się Stan Lee, Steve Ditko, Bob Kane czy Jerry Siegel, bo sprowadzając go do podstawowych wartości, to jedna i ta sama osoba. Idąc dalej, przy ekranizacjach również nie jest ważne, czy ten marzyciel nazywa się Kevin Feige, Zack Snyder, Bryan Singer czy Joe Russo. Z fanami komiksów jest podobnie – podzielamy te same marzenia i wartości, różni nas tylko to, co pierwsze dostaliśmy do ręki, gdy byliśmy dziećmi, komiks Marvela czy DC. Dziś nazywa się nas nerdami i nie ma w tym żadnej obelgi, mamy całą ziemską popkulturę, którą możemy się cieszyć, żyjąc w złotej erze kina komiksowego, które nie zawsze było tak kolorowe jak dziś. Nie zawsze też zjawisko bycia nerdem czy geekiem (szeroko rozumianym pasjonatem popkultury) było fajne.
Lata 90. nie były dobrymi czasami dla nerdów, choć wtedy jeszcze to słowo nie istniało. Zaczytywanie się w komiksach, które pojawiały się w kioskach Ruchu, nie należało do zajęć tak szlachetnych i cool, jak granie w piłkę, wrzucanie petard do toalet w szkole czy okradanie innych z drugiego śniadania. Ciężko też było poderwać koleżankę z klasy na komiks ze Spider-Manem, ale na tej formie rozrywki wyrosły całe pokolenia fascynatów otwartych na nowe popkulturowe doznania. Przez bardzo długi czas komiks postrzegany był jako wstydliwy kuzyn książki; gruby, pryszczaty i w okularach, z którym niemodnie było się pokazać, szczególnie gdy miało się więcej niż 12 lat. Kino romansowało z tym medium, ale bardzo nieudolnie. Superman od Richard Donner i Batman w reżyserii Tim Burton to jedne z najlepszych przykładów dobrego podejścia do adaptacji, jednak z czasem obie serie stoczyły się aż do nieuchronnego upadku. Był też Blade, była trylogia Spider-Mana Sam Raimi i X-Men Bryan Singer, jednak wszystkie te produkcje charakteryzowała zachowawczość, względny realizm i uziemienie, jednym słowem brak wiary w pełną moc materiału źródłowego na poziomie zysków i liczby fanów. Sytuacja zmieniła się, gdy Christopher Nolan nakręcił Batman Begins i następujące po nim kontynuacje. Powrót Mrocznego Rycerza do kin i świadomości zjadaczy popkultury przyniósł twórcom prawie dwa i pół miliarda dolarów, a fanom DC dumę i prestiż. W międzyczasie Marvel stworzył własne uniwersum filmowe, które na przestrzeni 10 lat i 20 filmów kinowych zarobiło 17,5 miliardów dolarów. DC zainspirowane sukcesem wspólnego filmowego świata, postanowiło również stworzyć własny. Obecnie mamy chyba 4 osobne uniwersa filmowe oparte na komiksach, a liczba ta może w każdej chwili wzrosnąć. Ta gigantyczna finansowa machina, jaką stał się przemysł superbohaterski, wytworzyła nie tylko miliony produktów związanych z filmami, ale też niezliczone ilości portali, blogów i kanałów YouTube poświęconych popkulturze. Można by sądzić, że żyjemy w istnym raju dla fanów komiksów, jednak rzeczywistość nie jest tak kolorowa.
Wraz z sukcesem tej gałęzi rozrywki i wzrostem finansów, wzrosła liczba miłośników, którzy zaczęli tworzyć coraz większe obozy. Dla jednych modelem idealnym był ten użyty przez Kevina Feige w MCU - kolorowy, lżejszy, zabawny, spektakularny i właśnie tak z perspektywy tej grupy powinno wyglądać kino komiksowe. Dla innych ciekawszą opcją było DCEU, poważniejsze i mroczniejsze. Jeszcze inni woleli uniwersum X-Men, które łączyło cechy obu poprzednich. A wszystkie te grupy wspólnie nie dogadywały się ze sobą, choć miały wszelkie powody, by żyć w zgodzie i podzielać wzajemne pasje. Coś, co zaczęło się od delikatnych sprzeczek, szybko przeistoczyło się w regularny konflikt, który niczym prawdziwa wojna z ofiarami sprowadził żywiące się padliną sępy – ta obrazowa metafora dotyczy wielu portali filmowych, głównie amerykańskich, które wykorzystały nas fanów do własnych celów, podsycając wzajemną niechęć i produkując tony kiepskiej jakości artykułów, mających na celu wywołanie negatywnej reakcji w jednym i drugim obozie. Pół biedy, gdyby to nie działało, jednak nikt z nas nie jest tak naiwny, by w to wierzyć. Ten negatywny strumień działał, działa i radykalizuje coraz liczniejsze grupy fanów. Mleko niestety już się rozlało, gdyż apogeum tego zjawiska miało miejsce w czasie premiery filmu Batman v Superman: Dawn of Justice , chyba najbardziej zniszczonej i obrzuconej błotem przez wszelkie media produkcji filmowej wszech czasów. Zwolennicy filmu i fani DC po 2 latach trzymania gardy i oddawaniu ciosów, sami się zbrutalizowali, z kolei fani Marvela przez 10 lat żyli w bańce samych superlatyw i pozytywnych opinii. Radykalizacja obu stron w tym przypadku była nieunikniona. Fani DC stali się bardzo defensywni, przewrażliwieni i wierzący w spisek i sabotaż, z kolei miłośnicy Marvela każdą formę krytyki traktowali jako atak tych drugich w ich idealny świat, podyktowany zawiścią i zazdrością. Ciężko w takich warunkach o spokojny, normalny dialog. Ten stan rzeczy stał się normą i niestety rzadko kiedy widać na horyzoncie słońce i jakiekolwiek szanse na zmianę. Czy jesteśmy skazani na tkwienie w takim zawieszeniu i nie ma już dla nas nadziei? Zajrzyjmy głębiej.
- 1 (current)
- 2
Źródło: Zdjęcie główne: Marvel/DC