MCU oczami nawróconej hejterki. Incredible Hulk mógł być naprawdę niesamowity
W ramach serii zgłębiającej twórczość MCU przyjrzymy się następnemu filmowi z 2008 roku. Incredible Hulk – co pogrzebało olbrzyma?
Cykl poświęcony filmowemu dorobkowi Marvela to seria towarzysząca Wydaniu Weekendowemu, w której oczami laika oceniam produkcje MCU. Z kinem superbohaterskim nigdy nie było mi po drodze. Wizja tandetnych, obcisłych kostiumów oraz przydługich starć kreatur o dziwnych mocach przyćmiła przyjemność z niekonwencjonalnej rozrywki. Przez dawne wyobrażenie pewna część popkultury gdzieś mi umknęła. Złakniona nieznanego nadrabiam marvelowskie dziedzictwo, zapuszczając się powoli w ten pokręcony świat nadludzkich istot.
Po budzącym skrajne odczucia Iron Manie przyszedł czas na zielonego olbrzyma o kruchym sercu. Urzekająca delikatność, którą zachowano pod skorupą korpusu rozrośniętego giganta, przekroczyła moje dawne wyobrażenie o „kartonowej” i „suchej” sylwetce postaci kina superbohaterskiego. I gdyby pozwolono tej historii pójść od początku do końca jedną drogą, mogłabym ze spokojem przyznać, że nie spartaczono potencjału psychicznie wątłego potwora. A tak otrzymaliśmy kiełkujący, ale wciąż intrygujący wątek psychologiczny, który stanął do batalii z komercyjną koncepcją na film. I ta walka dwóch wizji, choć nie powinna, stała się niestety nieformalnym motywem produkcji. Nie da się nie zauważyć, że Incredible Hulk podzielony został na dwie części – jedna silnie ucieka w sferę kruchości ludzkiej psychiki, a jej sceny wymagają większego wkładu intelektualnego. Druga zaś opływa w przytłaczające wybuchy i rozróbę, a całości przygrywa akompaniament serii wystrzelonych pocisków. Gdy udaje nam się rzucić okiem na obrzeża jednego ze światów, twórcy szybko zmieniają kierunek opowieści, żebyśmy nie mogli zbytnio nasiąknąć jego aurą. I bywały momenty, kiedy tragedia wiecznie uciekającego naukowca silnie gryzła mi się z siejącą spustoszenie burdą wojskową. Te dwa aspekty oddzielano grubą kreską, niekiedy z przytupem przechodząc od chwil słabości do ognia i strzelaniny.
Zgrzyt dwóch odmiennych sfer fabularnych wyłonił u mnie ulubioną fazę filmu. Dramat zbiega i delikatnie nakreślony portret jego psychicznego uciemiężenia, docierały do mnie silniej niż kłęby dymu po kolejnym starciu z wojskowymi. Początkowe sekwencje wydawały się bardziej ambitne, zmuszające do większej refleksji. I w gruncie rzeczy zaryzykowałabym stwierdzeniem, że Incredible Hulk to raczej thriller o uciekającym człowieku, aniżeli stricte kino superbohaterskie. Przed seansem spodziewałam się opowieści o gigantycznym zielonym stworze, który będzie siał postrach. Zamiast tego zobaczyłam historię zgnębionego człowieka, walczącego o własną wolność. I na szczęście w tej koncepcji tkwił ogromny potencjał. Ale żeby nie było – łapczywie chłonęłam końcowe starcie dwóch gigantów! Boleść na twarzy Edwarda Nortona, po którego przyszła zgraja wojskowych na czele z generałem, była najbardziej wybrzmiewającym elementem. I gdyby nie wycieńczenie psychiczne jego postaci, które po każdej akcji coraz silniej się ukazywało, film nie wywarłby na mnie większego wrażenia. Nie potrzeba było słów, aby przemówiła bezsilność. Wystarczyła cisza i wpatrujący się w próżnię wzrok Bruce’a Bannera. Jego cierpienie związane z katorgą, przez jaką musiał przechodzić – to wszystko nie przytłaczało, a było dość dobrze wyważone.
Trudniej mi było natomiast zadowolić się konwencją akcji, która zakładała wieczne wybuchy, huk i przeładowywanie broni. Po kolejnej próbie schwytania Hulka za pomocą wojskowego sprzętu zaczęło doskwierać mi znużenie. Niezwykle dręczące okazało się uczucie déjà vu, bo sceny z bronią palną nie potrafiły niczym nowym zaskoczyć. I zapewne dlatego silniej przemawiał do mnie wątek stanu psychicznego naukowca, aniżeli powracające sekwencje pościgu za olbrzymem. Niestety częste walki ostudzały zapał przed finałową bitwą między Hulkiem a jego rosnącym w siłę przeciwnikiem. A przecież był to jeden z bardziej wyczekiwanych momentów – patrząc na to, jak chorobliwie zazdrosny o siłę Hulka był Emil Blonsky. Przyjemność sprawiła obserwacja jego fizycznej metamorfozy, kiedy to z podupadającego wojownika zmieniał się w maszynę o boskich siłach. Nie zaprzeczę – znajdzie się nawet tutaj powód do pomarudzenia. Wszystko dlatego, że jest to kolejny film, w którym zaserwowano ostateczny rozrachunek jako walkę protagonisty z jego podrasowaną wersją. I klasycznie – mimo słabszych warunków fizycznych – triumfuje główny bohater.
Serce zaś skradła relacja Betty Ross z Bruce’em Bannerem. Chemia, jaką stworzyli Norton i Liv Tyler na ekranie była pięknym portretem miłości nieszczęśliwej. Od samego początku wiedziałam, że między tą dwójką jest coś wyjątkowego. Ich więź jeszcze silniej wybrzmiewała na tle okrucieństwa, jakiego dopuszczał się generał. Choć wiadome było, że prędzej czy później kochankowie znajdą sposób, aby móc się do siebie zbliżyć, przyjemnością okazało się śledzenie ich kwitnącego uczucia. Oliwy do ognia dolewała sama Liv Tyler, która w większości była delikatnym kwiatem lotosu, ale w momentach trwogi przybierała postać walecznej lwicy. Jej bohaterka otrzymała o wiele większą rolę niż damska strona w Iron Manie, co jest bardzo podnoszące na duchu. Nie wszystkie kwestie i reakcje były przekonujące, ale walka z ojcem i próby ocalenia swojej sympatii wybrzmiewały bardziej niż niedopracowane dialogi. A scena nawiązująca do King Konga to wyjątkowa chwila wytchnienia pośród wojowniczych zapędów generała. Tak naprawdę większość obsady zagrała poprawnie. Tim Roth i William Hurt wykonali świetną pracę, do której nie można mieć większych zarzutów. Edward Norton, choć przyćmił samego Hulka, dobrze wypadł w thrillerze o uciekającym człowieku. I na brawa zasługuje Robert Downey Jr., który wcielił się ponownie w wyrafinowanego Starka. To cameo wywołało wielki uśmiech na twarzy.
Historia o uciekającym naukowcu, w którym tkwi – jak się okazało – niegroźny potwór, to na pierwszy rzut oka całkiem interesująca koncepcja na kino superbohaterskie. Scenariuszowo Incredible Hulk wypada całkiem dobrze, ale niektóre luki i powierzchownie „liźnięte” wątki są wręcz niewybaczalne. Ubolewam nad pominięciem incydentu w Stanach Zjednoczonych, kiedy to niczego nieświadomy mężczyzna padł ofiarą toksyn z napoju. Więcej pytań niż odpowiedzi pojawiło się natomiast w związku z postacią samego generała, który zasłynął wyjątkowo nielogicznym postępowaniem. Kto nad nim sprawował kontrolę? Jaką miał władzę? Jego działania chwilami przekraczały skalę absurdu! Gdy tylko pojawiał się na ekranie wraz ze swoją świtą, wiadome było, co dalej nastąpi. A zagwozdka, kto zapłaci za wyrządzone przez niego szkody, męczyła mnie przez większość czasu ekranowego… Najbardziej jednak rażące okazało się przemilczenie faktu przypadkowego przeniesienia choroby do ciała Samuela Sternsa. Do samego końca wyczekiwałam pojawienia się kolejnego olbrzyma z niszczycielskimi zapędami. Ale nic z tego. I to nie jedyny moment, gdy czuć było, że brakuje jakiegoś elementu układanki. Było wiele scen, w których towarzyszyło przekonanie, jakby celowo coś wycięto.
I tak rzeczywiście mogło być z racji pozakulisowych konfliktów między Louisem Leterrierem i Nortonem zaangażowanym w tworzenie scenariusza a Marvelem. Norton wraz z filmowcem dążył do wypuszczenia około 135 minut, a koniec końców otrzymaliśmy produkcję mniej niż dwugodzinną, więc wiemy, że pewne sceny zostały pominięte. Również wspomniane przeze mnie uczucie skrajnych sfer fabularnych, które poniekąd się ze sobą kłócą, to wynik różnych koncepcji reżysera, Nortona i studia. Kiedy aktor wraz z filmowcem stawiali na wymagającą intelektualnego wysiłku rozrywkę, Marvel domagał się komercyjnych rozwiązań, z naciskiem na dwóch gigantów w jednym starciu. Finalnie powstał wielki miszmasz, który stanowi kompromis odmiennych opinii.
Incredible Hulk to trudno do zdefiniowania film. Wywołuje całkowicie sprzeczne reakcje. Choć ma w sobie coś szczególnego, niektóre motywy stają na drodze do pełnego zadowolenia z seansu. Tak naprawdę nie wiadomo, co twórcy chcieli przedstawić w głównej wizji. Jeśli miała być to historia samego Hulka, to Marvel poniósł klęskę. Jeśli chcieli stworzyć historię zbiega, w którym drzemie potwór, wypadło to nie najgorzej. W gruncie rzeczy każdy widz odnajduje w produkcjach coś specjalnego. W tym filmie znalazłam wyjątkowo inspirujący wątek psychologiczny, natomiast mniejszą sympatią obdarzyłam sekwencje akcji. Gdyby odrobinę zmniejszyć intensywność strzelanin, bezmyślnego ciskania przedmiotami i wszechobecnych wybuchów, całość wypadłaby ciut lepiej. Jakby film został poprowadzony w początkowym klimacie, efekt mógłby o wiele bardziej zadowolić. Nie był to wybitnie dobry twór, ale nie żałuję, że go obejrzałam.
Źródło: collider.com