Michał Pawlik o Chopin, Chopin!: Każdy powinien pilnować kieszonki przy sercu [WYWIAD]
Chopin, Chopin! już na ekranach kin. Spotkałam się z Michałem Pawlikiem podczas festiwalu filmowego w Gdyni, by porozmawiać z aktorem o jego pracy nad jednym z najdroższych filmów w historii polskiego kina. Zapraszam do lektury wywiadu!
ADELA KUKUŁA: W filmie Chopin, Chopin! zagrałeś Jana Matuszyńskiego, bliskiego przyjaciela Chopina. Wydaje mi się, że to niezwykle ważna postać, nawet jeśli nie wszyscy od razu to dostrzegają.
Jak przygotowywałeś się do udziału w tym filmie? Co sprawiło ci największą trudność? I jak przyjąłeś tę rolę?
MICHAŁ PAWLIK: Zacznę od końca – ogromnie się ucieszyłem, gdy po zdjęciach próbnych dostałem maila z potwierdzeniem, że zagram tę rolę. A praca nad nią sprawiła, że jeszcze bardziej doceniłem dzisiejsze czasy, zwłaszcza jeśli chodzi o możliwości, które w XIX wieku były niezwykle ograniczone.
Jeśli chodzi o przygotowania, uderzyło mnie, jak ogromny postęp zrobiła medycyna. Dziś mamy szczepionki, lekarstwa, specjalistyczne maszyny i całą tę cudowną wiedzę, która ratuje życie. W XIX wieku było to kompletnie nieosiągalne. Moje przygotowania skupiały się właściwie na dwóch obszarach. Po pierwsze – próbach znalezienia informacji o Janie Matuszyńskim. I tu okazało się, że jest ich niewiele. Spośród wszystkich postaci w filmie, to właśnie o nim wiadomo najmniej. To, co udało mi się znaleźć, ograniczało się do krótkiego artykułu w Instytucie Chopina i kilku wzmianek w listach.
I właściwie to wszystko, jeśli chodzi o źródła. Dlatego druga część przygotowań – skoro nie miałem wielu informacji o samym Jasiu – polegała na próbie zrozumienia, z czym w ogóle musiał mierzyć się lekarz w XIX wieku. W tym celu zrobiłem dość obszerny research. W Muzeum Historii Polski trafiłem na artykuł poświęcony stosowaniu leków roślinnych w leczeniu Fryderyka Chopina.
Był cały obszerny materiał na ten temat, który pozwolił mi zbudować wyobrażenie o tym, jak wyglądała praca lekarzy w tamtym czasie. Z jednej strony towarzyszyła im ogromna nadzieja na odkrywanie nowych terapii i walkę z chorobami. Z drugiej – poczucie wielkiej bezradności, bo choćby gruźlicę można było jedynie zaleczać. W praktyce był to wyrok śmierci, co zresztą zostało pokazane w filmie.
A co najbardziej przyciągnęło cię do tej postaci i jak ją zinterpretowałeś?
Miałem bardzo osobisty punkt odniesienia. Jan Matuszyński brał udział w powstaniu listopadowym jako medyk polowy – asystował, a w praktyce oznaczało to udział w amputacjach i udzielaniu typowo lekarskiej pomocy na polu walki. Mój dziadek w czasie II wojny światowej był medykiem w Armii Krajowej, więc od razu poczułem z tą historią więź i zadedykowałem mu tę rolę. Pomyślałem sobie, że w czasach kryzysu chciałbym pełnić podobną funkcję – bo niesienie pomocy innym nadaje życiu ogromne poczucie sensu.

Jak już wspominałeś, bardzo się ucieszyłeś, że dostałeś tę rolę. Jak to właściwie wyglądało – był casting czy ktoś po prostu do ciebie zadzwonił?
To dla mnie naprawdę piękna historia. Na premierze Rojst Millennium, w którym grałem jedną z głównych ról, pojawił się reżyser Chopin, Chopin! – Michał Kwieciński. Wyświetlono dwa odcinki, a dwa dni później dostałem zaproszenie na zdjęcia próbne.
To wszystko potoczyło się bardzo szybko. Co ciekawe, już wtedy grałem razem z Kamilem Szeptyckim. Byliśmy przymierzani do dwóch ról. Podczas zdjęć próbnych razem z Martą Kownacką, czyli reżyserką obsady, i Michałem Kwiecińskim testowaliśmy różne warianty, kto kogo zagra.
Intuicja podpowiedziała nam właściwe role. Kamil od razu poczuł Juliana, a ja, po przeczytaniu całego scenariusza, poczułem ogromną chęć i potrzebę, by zagrać Jana Matuszyńskiego.
Co było dla ciebie największym wyzwaniem? Mam na myśli zarówno kwestie organizacyjne, jak i wymagania kostiumowe, językowe czy atmosferę na planie.
Produkcja była tak precyzyjnie zorganizowana, że wszelkie trudności minimalizowano. To, co dla mnie było ciekawym wyzwaniem, to nauka obyczajów – ukłony i gesty, co wypada, czego nie wolno robić, zwłaszcza w towarzystwie czy przed królem.
Było też trochę francuskiego – ja akurat tego języka nie znam, ale mieliśmy konsultantkę, która cały czas była z nami. Michał Kwieciński świetnie zna francuski i podpowiadał nam szczegóły. Był bardzo zaangażowany nie tylko w reżyserię, ale też w dopracowywanie detali językowych.
Jeśli chodzi o wyzwania, to w moim przypadku były to loty do Bordeaux. Loty same w sobie są bardzo absorbujące, a następnego dnia na planie trzeba było dawać z siebie wszystko – w kostiumach, przy scenografii, przy całej organizacji, która była absolutnie perfekcyjna.
Perfekcyjna w tym sensie, że wszyscy sobie nawzajem pomagali. Wszystko było świetnie przemyślane, więc praca była przyjemnością. Trzeba było jednak umiejętnie zarządzać energią. Na przykład pewnego dnia zdjęciowego mieliśmy scenę w nowym mieszkaniu Chopina – pałacyku na Śląsku. Podróż trwała 9 godzin pociągiem i autokarem, na planie byłem zaledwie 3 godziny, a potem kolejne 9 godzin wracałem. W takich sytuacjach trzeba naprawdę zadbać o siebie, żeby na planie dać z siebie wszystko.
Dać z siebie wszystko, mimo że czasem trzeba było dojeżdżać nawet 9 godzin…
Myślę, że cała ekipa to mocno odczuła. Wszyscy byli bardzo dzielni i wytrzymali. Myślę, że naprawdę daliśmy radę.
Chciałabym zapytać o relację między Janem Matuszyńskim a Chopinem. Jakie niuanse tej więzi starałeś się podkreślić w swojej roli?
Dla mnie kluczowy był kontrast. Chopin był „Gwiazdą Rocka” i nie dbał o zdrowie, więc musiał być ktoś, kto...
Kto zadbał o niego.
Tak, chodziło o kogoś, kto zadba o jego zdrowie i kto będzie w tym bardzo stanowczy. Zawsze lubię w filmach takie postacie – pełniące funkcję kontrapunktu. Dzięki temu postać zyskuje wyrazistość i charakter.
Na pierwszy rzut oka ta rola może wydawać się poboczna, ale widać poświęcenie jednej osoby dla drugiej i nierówną relację między Chopinem a Matuszyńskim. Jak ty to widzisz i jakie niuanse starałeś się pokazać w tej roli?
Myślę, że w filmie skupiliśmy się na jednym aspekcie, bo to najlepiej służyło opowieści. Wiadomo, że Jan Matuszyński grywał też na flecie i razem muzykował z Chopinem w paryskim mieszkaniu – była więc też przestrzeń do zabawy i radości. Jednak trzeba było zdecydować się na konkretny aspekt, aby wyraźnie pokazać charakter obu postaci.
Która scena lub fragment filmu twoim zdaniem najlepiej oddaje przesłanie całej produkcji? Możesz trochę to uogólnić, żeby nie zdradzić zbyt wiele.
Myślę, że są to sceny, w których Chopin konfrontuje się ze śmiercią – nie ze swoją własną, ale ze śmiercią, która go otacza. Nie chcę spoilerować, ale w filmie pojawia się kilka postaci, które w pewnym sensie pełnią tę funkcję.
A jak zaczęła się twoja droga do aktorstwa i co ostatecznie zadecydowało o tym wyborze? Czytałam, że twoim marzeniem było tworzenie gier komputerowych.
Moim nastoletnim marzeniem było zostać programistą gier komputerowych, dlatego większość czasu spędzałem przy grach, a nie przy książkach. Mój tata, chcąc mnie zachęcić do czytania i dopracowania gramatyki, zapisał mnie do ogniska teatralnego. Tam złapałem bakcyla, ale decydującym momentem był pierwszy rok studiów socjologicznych. Poszedłem wtedy do pracy – najpierw w sklepie internetowym, później w agencji marketingowej. I dopiero wtedy poczułem, czym jest codzienna, ośmiogodzinna praca biurowa. Stwierdziłem, że to nie dla mnie. Postanowiłem zrobić wszystko, żeby spełnić swoje marzenie.
I udało się – nawet jeśli kiedyś wrócę do biura, wiem, że swoje marzenie zrealizowałem. Spróbowałem i osiągnąłem to, co chciałem.
Wygląda na to, że jesteś szczęśliwy z obranej drogi. Większość widzów kojarzy cię z serialu Rojst, ale ostatnio miałeś też okazję zagrać w Heweliuszu. Jak wyglądały przygotowania? Jakie emocje i odczucia były w tobie?
Wątek mojej postaci związany jest z załogą Heweliusza, więc głównie skupialiśmy się na przygotowaniach fizycznych – treningach, testach wytrzymałościowych, szkoleniach na basenach. Najpierw ćwiczyliśmy przy makiecie scenografii, a potem już w samej scenografii. Były też przygotowania kaskaderskie, więc to była długa, regularna praca fizyczna, która naturalnie wpływała na emocje, jakie później zobaczą widzowie. Wszystko działo się w ekstremalnych warunkach, nie było tu efektów specjalnych.
A czy masz jakieś artystyczne inspiracje? Czy są aktorzy, reżyserzy, style lub formy teatralne, które cię kształtują?
Mam taką pulę twórców, do których często wracam, i są oni z bardzo różnych dziedzin. Z aktorskich inspiracji od razu przychodzi mi na myśl Ralph Fiennes. Ostatnio dołączyli też Colin Farrell i Frances McDormand. Z polskiej kinematografii moimi punktami odniesienia są Marek Konrad i Łukasz Simlat – mam szczęście, że mogę z nim pracować.
Na moje doświadczenie wpłynął też profesor Jan Peszek, którego byłem asystentem przez rok. Pisałem na jego temat pracę magisterską, której wówczas nie doceniałem, ale dzisiaj widzę, że stała się dla mnie takim małym podręcznikiem aktorstwa. Często wracam do tego, o czym rozmawiałem z profesorem i co umieściłem w tej pracy – sam sobie zrobiłem niezłą niespodziankę w ten sposób.
Czas pozwolił ci zobaczyć rzeczy, których wcześniej nie dostrzegałeś.
Tak, dokładnie.
Jak definiujesz aktorstwo i jakie znaczenie ma ono dla ciebie w pracy oraz w życiu?
Aktorstwo jest dla mnie sposobem poznawania własnego człowieczeństwa. Doświadczam rzeczy, których nigdy bym nie przeżył, gdybym nie był aktorem. Znajduję się w różnych okolicznościach i zawsze odkrywam coś o sobie – o swoich możliwościach i ograniczeniach.
A jeśli spojrzeć na to przyziemnie – aktorstwo to też fajny sposób na zarabianie pieniędzy. Poznaje się mnóstwo inspirujących ludzi, dostarcza emocji widzom, przeżywa przygody i jeszcze zyskuje się satysfakcję ekonomiczną. Po prostu idealne połączenie pasji i pracy.
Tak, zupełnie inaczej jest, kiedy robisz to, co kochasz, i jeszcze możesz na tym zarabiać. Myślę, że to bardzo ważne, bo jak sam mówiłeś, praca w biurze nie jest dla każdego. Siedzenie osiem godzin dziennie może szybko wypalić osoby z duszą artystyczną, bardzo wrażliwe i twórcze.
Tak – te osoby, które nie potrafią usiedzieć w miejscu.
Doskonale to rozumiem – sama należę do tego typu osób, dlatego właśnie tu jestem i przeprowadzam wywiady. To daje mi energię do działania i sprawia, że czuję się naprawdę szczęśliwa.
Dokładnie. Trzeba wyjść, spotkać ludzi, pojechać, odpocząć, znowu ruszyć w drogę. Jedni potrzebują tego, inni czegoś innego.
Nowe doświadczenia, adrenalina, różne emocje.
Podziwiam też ludzi, którzy mają w sobie skupienie i unormowanie – to też przynosi wiele korzyści.
Jedni odnajdują się w jednym, inni w drugim. Tak już po prostu wygląda życie.
Nie chodzi o wyższość pracy artystycznej nad biurową – każdy wybiera to, co dla niego najlepsze.
Co twoim zdaniem może cię wyróżniać jako aktora? Jaki jest twój znak rozpoznawczy?
Lubię o sobie myśleć jako o aktorze do zadań specjalnych. Nie boję się, mam odwagę podejmować wyzwania. Myślę, że dlatego często dostaję propozycje scen kaskaderskich.
Kilkakrotnie już zdarzyło mi się „umrzeć” na ekranie – byłem wieszany, zastrzelony, brałem truciznę, choroba mnie zmogła. Zdarzają się też zadania specjalne – emocjonalne.
Lubię o sobie tak myśleć, ale widzę też, że te cechy pokrywają się z rolami, które dostaję. Kiedyś postanowiłem, że lęk nie będzie emocją, która będzie decydować o moich działaniach. To bardzo ważne i myślę, że to wciąż we mnie pracuje.
Nie lubię się bać, więc zawsze staram się być odważny.
To, o czym mówisz, jest naprawdę ważne. Weronika Humaj wspomniała podczas wywiadu, że człowiek na każdym kroku czuje jakiś lęk czy strach przed zrobieniem czegoś, ale mimo wszystko trzeba działać. W przeciwnym razie nie doświadczysz tego, o czym marzysz, a potem będziesz żałował, że czegoś nie spróbowałeś. Lęk ogranicza, jeśli mu pozwolisz wygrać.
Dodałbym jeszcze, że na drodze do spełniania marzeń pojawiają się też różne niespodzianki. Często są one nawet ciekawsze niż marzenia.
Wiele ścieżek otwiera się nagle, kiedy człowiek zaczyna się sam otwierać. Myślę, że w tym jest sporo prawdy. A czy marzysz może o zagranicznych projektach lub pracy za granicą?
Nie zabiegam o to. Mam jedno marzenie – może kiedyś przyjdzie okazja, żeby się odważyć i zagrać w filmie Wesa Andersona. Uwielbiam jego styl i wszystkie epizody w jego filmach. Nawet trzydziestosekundowy występ na ekranie wśród tych wspaniałych postaci granych przez genialnych aktorów byłby dla mnie ogromnym wyróżnieniem.
Jak wpłynęła na ciebie nauka w Krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych? Czy jest coś, czego tam się nauczyłeś i teraz to wykorzystujesz w codziennej pracy zawodowej?
Jak każde doświadczenie ma ono swoją jasną i ciemną stronę, ale zapytałaś mnie o te jasne.
Spotkałem swoich mistrzów, m.in. profesora Peszka. W Akademii nadal są wspaniali nauczyciele, jak pani Sylwia Hewczyńska, która prowadziła zajęcia z ruchu, czy Sławomir Sośnierz, który prowadził zajęcia z prozy. Dzięki nim otrzymałem narzędzia, z których teraz świadomie korzystam – dotyczące myślenia, ciała i emocji. To wszystko oczywiście się łączy.
W Akademii spotkałem też miłość swojego życia, która jest teraz moją żoną, razem założyliśmy rodzinę. Gdyby nie ona, nie przetrwałbym tam pod względem zdrowia.
A jeśli chodzi o ciemne strony – w Akademii dużo się marnuje czasu, co wymaga przemyślenia i przetasowania. Jednak póki nie jestem w roli wykładowcy, nie mam zamiaru nikogo pouczać. Warto mówić o tym, na co naprawdę mamy wpływ. Jeśli kiedyś zostanę dziekanem czy rektorem, chętnie zajmę się tym aspektem – lepszym gospodarowaniem czasu i siłami.
Myślę, że to dotyczy nie tylko Akademii Sztuk Teatralnych – na różnych studiach, akademiach czy uczelniach tracimy cenny czas na nieefektywne zajęcia. Sama kończę trzeci rok dziennikarstwa. Szczerze mówiąc, nie na wszystkich zajęciach się pojawiam, bo na co dzień pracuję.
Dla mnie tracenie czasu jest trudne do zaakceptowania. Jednak możemy decydować o tym, na co naprawdę mamy wpływ – wybierać, w czym uczestniczymy, na czym nam najbardziej zależy. Właśnie na tym polegało moje bycie w Akademii – na zatrzymywaniu w sobie wiedzy, której do dziś używam i którą odświeżam choćby poprzez pracę magisterską.
Masz jakieś zainteresowania artystyczne poza aktorstwem? W końcu taniec, muzyka, śpiew i aktorstwo są ze sobą powiązane.
Kocham malarstwo. Przy konstruowaniu roli jest dla mnie ogromną inspiracją. Nie chodzi tylko o psychologiczne odczytywanie postaci na obrazie, ale też o spojrzenie metaforyczne – sposób, w jaki artysta uchwycił temat.
Gdy jestem w nowym mieście, pierwsze, co robię, to odwiedzam galerię sztuki. Wiem, że ujrzę rzeczy, których prawdopodobnie już nigdy nie zobaczę, bo pewnie tam nie wrócę. Od jakiegoś czasu kolekcjonuję też foldery z muzeów, żeby móc zabrać tę sztukę do domu i mieć ją przy sobie.
Sam też malujesz?
Nie, zostawiam to innym. Sam tylko podziwiam, bo do malowania talentu mi zabrakło.
Jeżeli miałbym powiedzieć, że czymś maluję, to słowem. Brzmi to może trochę nietypowo jak na aktora, ale coś w tym jest. Sporo czytam, uczę wiersza i prozy, a pisanie staje się dla mnie sposobem na wentylowanie emocji po pracy i porządkowanie myśli związanych z projektem. W ten sposób powstają też obrazy – tylko nie na płótnie, a w słowie.
Jaką radę dałbyś młodym aktorom, którzy dopiero zaczynają swoją drogę? Wiadomo, że ten świat nie jest czarno-biały, obok blasków są też cienie, które potrafią przytłoczyć. Co poradziłbyś tym, którzy marzą o aktorstwie, ale zmagają się z trudnościami i pokusą, żeby się poddać?
To jest rada, którą dałbym nie tylko młodym aktorom, ale właściwie każdemu. Mam tutaj, na wysokości serca, taką wyobrażoną kieszonkę. Wkładam do niej wartości, w które wierzę, albo dobre słowa, które kiedyś o sobie usłyszałem. I najważniejsze jest to, żeby tej kieszonki pilnować, bo to, co w niej nosimy, lubi wypadać – a potem trzeba to zbierać na nowo.
Trzeba tylko pamiętać, żeby co jakiś czas do niej zaglądać i przypominać sobie, że ta kieszonka zawsze jest z nami.
Tak, dokładnie. Każdy powinien pilnować tej kieszonki, chronić ją i przede wszystkim doceniać, bo w chwilach kryzysu to właśnie ona okazuje się źródłem siły.


