To był najlepszy film o Punisherze. Jednak krytycy byli innego zdania
Jon Bernthal jest świetny, ale w roli Punishera lepiej wypadł ktoś inny...
Frank Castle, bardziej znany jako Punisher, po raz pierwszy pojawił się na kartach komiksu w 1974 roku w numerze 129 serii The Amazing Spider-Man. Przeciwnik Człowieka-Pająka ewoluował do antybohatera i zyskał własną serię komiksową. Dzięki nieprzewidywalności i bezwzględności w rozprawianiu się z przestępcami stał się jednym z najpopularniejszych bohaterów Marvela. Charakterystyczne logo z czaszką to jego znak rozpoznawczy.
Historią brutalnego mściciela szybko zainteresowało się Hollywood, jednak dwie pierwsze próby zekranizowania przygód Franka Castle’a, które miały swoje premiery w 1989 i 2004 roku, nie były zbyt udane. Postanowiono spróbować trzeci raz, tym razem pod szyldem Marvel Knights (pod którym wyszedł jeszcze tylko Ghost Rider 2), czego owocem jest Punisher: Strefa wojny z 2008 roku.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to fakt, że (w przeciwieństwie do filmu Punisher z Thomasem Janem i Johnem Travoltą z 2004 roku) nie mamy do czynienia z genezą mściciela. W Strefie wojny Frank od jakiegoś czasu działa jako Punisher i obiera sobie za cel grupę przestępczą, kierowaną przez Billy'ego Russottiego. Gdy wróg zostaje oszpecony, zamienia się w żądnego zemsty psychopatę o imieniu Jigsaw. Na dodatek głównego bohatera zaczynają dręczyć wyrzuty sumienia po tym, gdy podczas strzelaniny przez przypadek zabił działającego pod przykrywką agenta FBI. Tym samym rodzina martwego tajniaka znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Tak w telegraficznym skrócie prezentuje się fabuła filmu. Nie jest ona zbyt oryginalna, ale przynajmniej nie dostaliśmy kolejnego origin story. I choć twórcy założyli, że widz zna historię Franka, to jednak bez problemu można się w jego historii połapać bez tej wiedzy. Śmierć jego rodziny widzimy tylko przez moment, ale to wystarczy, aby zrozumieć, dlaczego robi to, co robi. I czemu w taki, a nie inny sposób. Wydaje się, że zemsta to oklepany motyw w kinie akcji, ale dwa elementy wyróżniają tę produkcję: poziom brutalności i świetne aktorstwo.
Nieżyjący już Ray Stevenson, wcielający się w głównego bohatera, jest kapitalny i świetnie odnajduje się w skórze Punishera – brutala i nihilisty, który pod grubym pancerzem niedostępności skrywa człowieka niezwykle skrzywdzonego przez los. Czarne charaktery również odegrane są fantastycznie. Główny przeciwnik, w interpretacji Dominica Westa, to człowiek ambitny, inteligentny i elegancki, a równocześnie kompletnie psychopatyczny. Oczywiście jest to postać mocno przerysowana, ale w taki fajny, komiksowy sposób.
To jazda bez trzymanki. Sceny akcji i przemocy są przesadzone (przykład: w pewnym momencie Frank rozwala pięścią czaszkę jednemu z gangsterów), co oczywiście ma swój urok. Rozumiem jednak krytyków, dla których ta brutalność, nawet jak na tego bohatera, może być lekko odpychająca, a nawet obrzydliwa. Dodam jeszcze, że moment, gdy Russotti zostaje oszpecony, wygląda naprawdę groteskowo.
Wspomniałem o krytykach, więc pociągnę ten wątek. Tytuł został zjechany przez nich niesamowicie, jednak to nie byłoby jeszcze najgorsze. Niestety Strefa wojny była wielką finansową wpadką i nawet się nie zwróciła. Budżet, jak na filmy komiksowe, miała dość mały, bo 35 milionów dolarów. Co sprawiło, że tytuł nie osiągnął sukcesu?
Po pierwsze, czas premiery nie był najlepszy. Nie chodzi tu o konkretny dzień, a o rok. W 2008 roku wyszły inne filmy komiksowe: Iron Man i Mroczny Rycerz. Oba osiągnęły sukces, zwłaszcza dzieło Christophera Nolana. Można powiedzieć, że życie zatoczyło koło, bo gdy ekranizacja przygód brutalnego mściciela trafiła do kin w 1989 roku, musiała zmierzyć się z Batmanem w reżyserii Tima Burtona, który stał się wielkim przebojem i przykładem tego, jak robić kino superbohaterskie.
Po drugie, bohater jest dość trudny z marketingowego punktu widzenia. Za wiele go nie wyróżnia – poza logo z czaszką (które i tak jest przyciemnione w tej produkcji, a w wersji z Dolphem Lundgrenem w ogóle nie ma go na koszulce) oraz brutalnością w działaniu. Dla wielu widzów nie był to film o postaci Marvela, a po prostu kolejny akcyjniak.
Porażka tego obrazu doprowadziła do kolejnego rebootu postaci, tym razem w formie serialowej dla platformy Netflix – na początku w drugim sezonie Daredevila, a później w solowym dwusezonowym Punisherze. Tym razem w postać Franka wcielił się Jon Bernthal. I trzeba powiedzieć szczerze – kapitalnie sobie poradził. Idealnie odegrał faceta, który stracił wszystko i nie miał żadnych hamulców. Poza tym był niesamowicie przerażający w tej roli. Nie chciałbym spotkać go na swojej drodze.
Bernthal oczywiście powróci jako Castle w nadchodzącym serialu Marvela Daredevil: Born Again. Przez różne zawirowania musimy poczekać do czwartego marca. Chyba warto. Według różnych plotek i doniesień postać ma dostać własny serial na platformie Disney+.
Moim zdaniem Punisher: Strefa wojny to kapitalny film akcji i jak na razie najlepsza produkcja o przygodach Franka Castle'a. Ray Stevenson zaś to najlepszy odtwórca tej roli! Szkoda, że nie będzie nam dane ponownie ujrzeć go w skórze Punishera.