Są takie seriale, które oglądamy z zapartym tchem, a czekanie aż tydzień na następny odcinek to jakaś pomyłka ze strony twórców. Re:Zero kara Hajimeru Isekai Seikatsu, anime o koszmarnie długiej nazwie, to właśnie taki tytuł.
Pisałam już kiedyś o pierwszym tomiku mangi rozpoczynającej tę historię, a wydanej przez Waneko. To wydawnictwo zresztą dostarczyło polskim czytelnikom także light novel, czyli cykl powieści będący właśnie dziełem oryginalnym, pierwowzorem, które zostało następnie przeniesione na grunt innych mediów. Popularność przygód Subaru sprawiła, że z internetu jego literackie perypetie przeniosły się na papier, a następnie powstały jeszcze raz za sprawą mangi właśnie. Pozostało tylko czekać na adaptację anime – sezon letnio-jesienny ubiegłego roku dzięki
Re: Zero kara hajimeru isekai seikatsu należy wspominać wyjątkowo dobrze. 25 odcinków zleciało błyskawicznie, pozostawiając widzów mimo wszystko z poczuciem niedosytu. Świat zachwycił się alternatywnym światem, w którym dzieje się akcja
Re:Zero, a przeróbki pewnego cytatu autorstwa Subaru, stały się klasykiem memów rodem z anime (dla tych, którzy serial widzieli –
tak, chodzi oczywiście o słynne wyznanie głównego bohatera, który wypalił Rem, że kocha Emilię…). Przed nami na szczęście nie tylko dalsze części light novel czy mangi, ale też dopiero co ogłoszony odcinek OVA, choć póki co bez daty premiery. W każdym razie jak wypada zanimowana opowieść o życiu w innym świecie od zera stworzona przez Tappeia Nagatsukiego?
Trafianie do świata fantasy przez japońskich nastolatków jest tak powszechne, że powinni przed nim ostrzegać za sprawą znaków drogowych i pogadanek w szkole. Oczywiście większość potencjalnych herosów nie ma nic przeciwko – ratowanie świata za pomocą odjechanych mocy to przecież ekstra sprawa! A gdyby tak ni z gruchy, ni z pietruchy trafić do takiego fantastycznego miejsca w drodze z supermarketu? Z siatką pełną chipsów i niczego pożytecznego, prócz komórki? W dresie, bez owych nadprzyrodzonych mocy, w ogóle ot tak? 17-letni Subaru Natsuki jako zagorzały fan gier doskonale zdaje sobie sprawę, że jego umiejętności muszą mu się w końcu objawić. Pozostaje ustalenie celu, jaki ktoś przed nim postawił w świecie, do którego trafił. Ach, racja! Musi być jakaś piękna dziewczyna, którą należy uratować… Nasz główny bohater nie potrafi jednak podążać śladem herosa z przeciętnego japońskiego RPG-a, ponieważ koniec końców to jego przed bandziorami ratuje piękna niewiasta, która przedstawia się jako Satella. Subaru postanawia pomóc jej w odnalezieniu pewnej złodziejki, która bezczelnie Satellę okradła z jej cennego insygnium. Niedługo później Subaru i Satella giną, koniec pieśni.
A jednak nie koniec. Okazuje się, że chłopak jednak jakąś niezwykłą umiejętność posiada – za każdym razem, kiedy umrze, wraca do ostatniego
punktu zapisu, zupełnie jak w grze. Nie od razu Subaru orientuje się, co się z nim dzieje, ale jedno jest pewne – przeżycie w miejscu, do którego ktoś lub coś go przeniosło, okazuje się niesamowicie trudne. Czasem chłopak umiera chwalebnie, czasem idiotycznie, ale niczym w
Dniu świstaka postanawia postąpić inaczej, aby przetrwać i pomóc swojej wybrance serca. To dopiero początek opowieści o nim, Satelli (czy raczej Emilii, bo tak naprawdę nazywa się dziewczyna), dwóch służących Ram i Rem, bibliotekarce Beatrice oraz wielu innych bohaterach zmagających się z czarną magią, ale też polityką. Subaru trafił w sam środek konfliktu frakcji walczących o koronę królestwa Lugnica…
Powtarzanie wciąż tych samych czynności, czy raczej próba zmiany przebiegu zdarzeń początkowo w
Re:Zero nie wciąga. Początek tej opowieści jest kameralny, wręcz lekko nudny – mamy stolicę, zaledwie kilku bohaterów oraz zaciekłe targowanie o skradzione insygnium, przerywane walką, której skutki przeważnie są opłakane. Jednak nasz bohater nie poddaje się i dzięki sprytowi (geniusz to jednak nie jest…) jakoś daje sobie radę. Jednak im dalej w las, tym jest ciężej, a każda następna pętla, powtórzenie, w której zamknięty jest chłopak wywołuje u niego coraz to inne reakcje. Od zrozumienia przechodzimy w determinację, następnie w rozpacz… Potem Subaru znów próbuje i próbuje, coraz bardziej stanowczo odpowiadając się po określonej stronie konfliktu o władzę nad Lugniką. Nie jest w swoich dążeniach sam, ale tak naprawdę tylko on może coś zmienić za sprawą
powrotu przez śmierć. Z pewnością rzadko się zdarza, że tak szeroko w internecie byłoby komentowane postępowanie bohatera jakiegokolwiek serialu anime, jak to wyglądało w przypadku
Re:Zero. Subaru to przykład człowieka, który przechodzi ze skrajności w skrajność, starając się naprawiać błędy swoje i innych. Nie oznacza to, że dobrze dogaduje się ze swoimi przyjaciółmi – nie brakuje kłótni i żalu… Subaru często przesadnie optymistycznie podchodzi do życia, jest wygadany jak mało kto, przekonany o swojej mądrości, jednak szybko przekonuje się, jak bardzo jest zwyczajny. Zderzenie z problemami, których nie zignorował w tym obcym świecie, okazuje się przeważnie… śmiertelne w skutkach.
Trudno o
Re:Zero pisać, nie zdradzając szczegółów fabuły. Przez 25 odcinków fabuła solidnie posuwa się do przodu, a Subaru na pierwszy rzut oka nie zmienia się jakoś drastycznie, jest już zupełnie inna osobą, mającą za sobą mnóstwo porażek, lecz także i zwycięstw. To wciągająca historia o niewiarygodnym, wręcz oślim uporze, którą ogląda się z zapartym tchem za sprawą ciekawych postaci, dyskusyjnej nieraz postawie głównego bohatera, a do tego także w naprawdę solidnej oprawie audiowizualnej. To świetna rozrywka, pełna co prawda krwi, flaków, latających kończyn, dramatów, płaczu… Ale także tych weselszych momentów. To też jeden z tych seriali, który za sprawą pewnego odcinka pozostawił mnie w stanie doszczętnego osłupienia, a na napisy końcowe patrzyłam przez łzy…
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h