Robert Ziębiński: najlepsze książki Kinga, pisanie dla młodzieży i nowe wydanie Wiły [WYWIAD]
Pisarz, scenarzysta, dziennikarz, były naczelny „Playboya” i autor dwóch książek o Stephenie Kinga - a to tylko kilka tytułów Roberta Ziębińskiego. Ttwórca zdradził nam dlaczego nie próbuje naśladować współczesnego slangu młodzieży i co trzyma akcję jego książek z dala od USA.
Mariusz Wojteczek: Wiła to drugi tom młodzieżowego cyklu z dreszczykiem Czarny Staw twojego autorstwa. Skąd pomysł, by zacząć pisać young adult?
Robert Ziębiński: Chyba unikałbym określenia young adult, zwłaszcza że dziś ma ono zupełnie inne znaczenie i odnosi się do innej literatury niż jeszcze dekadę temu. Czarny Staw to cykl horrorów pisanych dla odbiorcy młodszego, ale z szacunkiem dla dorosłych, czyli możesz czytać je niezależnie od wieku. A pomysł narodził się pewnej nocy w 2017 roku. Konkretnie sylwestrowej nocy. Przeglądałem jakąś powieść R.L. Stine’a i pomyślałem: „Dlaczego nikt nie pisze u nas takich pięknych, zwartych horrorów dla młodzieży. A może by spróbować?”. I spróbowałem. Tyle że musiało minąć sporo czasu, nim pomysł wprowadziłem w życie, a w międzyczasie inni też na to wpadli (śmiech).
Patrząc na fabularny charakter serii, nie sposób uniknąć skojarzeń z twórczością choćby Stephena Kinga. Grupka nastolatków mierząca się z pradawnym złem to coś, co mocno rezonuje estetyką choćby z Kingowym To. Inspiracje zamierzone? Podświadome?
Trochę trudno dziś uciec od To, bo jest to jedna z najważniejszych powieści grozy naszych czasów. Czy inspiracja? Podczas pisania – nie. Ale na poziomie koncepcyjnym – jak najbardziej. W końcu to powieść, która jako trzonu fabularnego używa motywu retellingu, czyli opowiadania na nowo starych baśni. King pożyczył to od Strauba i jego Upiornej opowieści, którą z kolei uważam za jeden z najlepszych horrorów, jakie kiedykolwiek napisano.
Pisząc grozę – w jakiejkolwiek formie – trudno uciec od porównań z Kingiem. Czy ty, zgodnie z modą już nieco chyba minioną, byłeś kiedykolwiek okrzyknięty mianem „polskiego Kinga”?
O Boże, nie. A przynajmniej to do mnie nie dotarło. Ale jeśli ktoś to zrobi, nie mam na to wpływu, więc nie mam się czym przejmować. Zawracanie sobie głowy tym, jak oceniają cię inni, to pierwszy krok do życiowej frustracji, której nie chcę. Pracuję w branży, w której zawsze będę wystawiony na ocenę. To jej stała część. Trzeba się z tym pogodzić i robić swoje.
A jakkolwiek by patrzeć, jesteś w naszym kraju ekspertem od autora To. Masz na koncie dwie znaczące publikacje z nim związane: Stephen King. Instrukcja obsługi oraz Stephen King. Sprzedawca strachu. Skąd ta miłość do Kinga, do jego twórczości? Jak to się zaczęło?
Jak to się mówi: miłość ci wszystko wypaczy. Staram się trzymać mocny dystans wobec jego twórczości, bo bez tego nie da się o niej opowiadać i analizować. Kiedy kogoś kochasz, łatwo wybaczasz błędy albo nawet ich nie zauważasz. Natomiast mam do Kinga bardzo mocno sentymentalny stosunek. Jestem dzieckiem transformacji, pierwszym horrorem, jaki sam sobie kupiłem w księgarni, było Miasteczko Salem. Ukochałem je i kocham do dziś.
Ulubiona powieść Kinga? Taka, która miała na ciebie największy wpływ?
Na pewno Miasteczko…, To, Martwa strefa, ale uwielbiam też Cztery po północy.
fot. YouTube Wróćmy do twojej twórczości. Masz na koncie jeden horror typowo dla dorosłych, mocno w konwencji slashera, Dzień wagarowicza, do tego pokaźną listę dobrze przyjętych powieści sensacyjnych: Furia, Lockdown, Diabeł. Co pisze ci się łatwiej? Co jest bardziej wymagające? Historie dla dorosłych czy dla młodzieży?
Nie ma różnicy między pisaniem dla młodzieży i dorosłych w tym sensie, że pisze się to tak samo, musisz włożyć w to taką samą energię i czas. Nie da się iść na skróty, robić dzieciaków w konia, a jak człowiek ma kilka zdrowych szarych komórek, to wie przy tym, jakich granic nie przekraczać, bo młodszy czytelnik niekoniecznie musi obcować z tym, co jest za nimi ukryte (patrz: To i słynna scena orgii – serio? Przecież to byłaby idealna powieść dla młodzieży, ale ta dziwna scena seksu jedenastolatki z kolegami wszystko niszczy). To w ogóle jest ciekawe. Wiesz, ile razy słyszałem o tym, że jak piszesz dla młodzieży, to musisz schodzić do jej poziomu? Używać jej języka itp.? Zawsze odpowiadam w ten sam sposób. Co znaczy poziom młodzieży? Że jaki? Pamiętasz, szanowny dorosły autorze czy krytyku, jakie filmy i jakie książki czytałeś, kiedy miałeś czternaście lat? Czy myślisz, że twórcy np. Laleczki Chucky czy Koszmaru z ulicy Wiązów zakładali, że muszą zaniżać poziom, bo ich filmy będą oglądać młodzi? Nie. Po prostu zrobili filmy, które kupili młodzi. To samo dotyczy języka. Język młodzieży się zmienia w tempie błyskawicznym. Dziś moja czternastoletnia córka na wszystko mówi: „randomowe”. Randomowe lekcje. Randomowi ludzie. Randomowa pizza. Za pół roku przestanie tego słowa używać, tak jak przestała używać sigmy. I teraz jeśli napiszę wszystko tak, jak mówią dzieciaki tu i teraz, to po roku książka będzie niezrozumiała. Po prostu. Bo język młodzieży bezustannie ewoluuje. A skoro piszę fikcję, i to horror, to może dajmy sobie spokój z tym gonieniem za językową akuratnością i niech bohaterowie mówią tak, jak chcę, a nie tak, jak sobie ktoś wyobraża. Jeśli młodzi ich kupią, to i tak nie będą zwracać uwagi na to, jak mówią. Do tego stylizacja na modny język doprowadza najczęściej do śmieszności lub niejasności, ale nie zbliża się nawet na pół metra do rzeczywistego języka młodzieży.
Który tytuł spośród napisanych dotychczas uznajesz za najważniejszy, najbliższy sercu?
Kocham Czarny Staw i Wiłę, bardzo cenię i lubię Zabawkę. No i Diabła, bo dał mi masę frajdy.
A który był najtrudniejszy do napisania? Najbardziej wymagający?
Ten, który się jeszcze nie ukazał. Piszę od trzech lat powieść, która miała być prostym thrillerem erotycznym, a w pewnym momencie wszystko wymknęło mi się spod kontroli. I nie chodzi o to, że przestałem panować nad fabułą czy bohaterami. Po prostu poczułem, że to skręciło w zbyt dobrą stronę, żeby marnować to na prosty thriller. I postanowiłem uciec od literatury gatunkowej. Tylko że wtedy zaczęły się schody, bo zacząłem przepisywać wszystko, zupełnie inaczej układać. W efekcie sam zamysł fabularny został niezmieniony, ale jest to zupełnie inna powieść. Ma tę samą bohaterkę, która poznaje pewnego człowieka, to samo założenie fabularne (ten człowiek okazuje się zły), ale jest zupełnie inną powieścią. Mam nadzieję, że w przyszłym roku w końcu się ukaże.
Cykl Czarny Staw to połowicznie powieść grozy, a połowicznie solidnie skrojona opowieść obyczajowa. Które warstwy fabuły są dla ciebie trudniejsze do napisania?
To chyba nie chodzi o trudność w pisaniu, ale trudność w układaniu. Trzeba panować nad proporcjami, dać wybrzmieć pewnym elementom obyczajowym, żeby potem one napędzały motywy grozy. To wszystko musi działać w pełnej symbiozie, bo w innym wypadku się rozpadnie.
Jest w Czarnym Stawie dużo rodzimego, słowiańskiego folkloru, słowiańskiej demonologii. Jest polska prowincja, nieprzerysowana polska rzeczywistość. Nie kusiło cię – śladem wielu autorów grozy – próbować osadzać akcję np. w USA?
Nie. Nie chcę pisać o miejscach, których albo nie znam, albo są zbyt odległe, żeby je poczuć. Mógłbym umieścić akcję w Wielkiej Brytanii, bo znam ją bardzo dobrze, ale nie chcę. Chcę pisać o tym, gdzie żyję i co znam na wylot.
Polska jest w opisywaniu łatwiejsza? Wypada bardziej prawdziwie?
Jak mówiłem wcześniej: nie tyle łatwiejsza, ile po prostu ją znam dobrze. Łatwo mi się w niej porusza, więc pod tym względem możemy w sumie powiedzieć, że łatwiejsza. Po co być Karolem Mayem, skoro można być sobą?
Źródło: MiętaNowe wydanie Wiły w Wydawnictwie Mięta jest – według zapowiedzi wydawcy – wersją rozszerzoną przez autora. Czy to są duże zmiany względem pierwszego wydania?
Największe zmiany były w Czarnym Stawie, to w zasadzie inna powieść. Dopisałem do niej nowe wątki, nowe postaci. Wiła nie padła ofiarą aż tak dalekich modyfikacji, ale ponieważ zmieniłem pewne zdarzenia w Stawie, to musiałem edytować ich konsekwencje w Wile, do tego dopisać nowe postaci, rozbudować wątki. Przepisałem finał, dodałem trochę życia jednemu z bohaterów, rozbudowałem kota. Niby kosmetyka, ale ważna, bo mocno zmienia całość. Dla mnie zawsze w głowie to była jedna powieść podzielona na części. Tego układu się trzymam, teraz tylko – ponieważ mogę – wciąż się nim bawię.
W przygotowaniu jest trzeci, dotąd niepublikowany, tom Czarnego Stawu. Możesz zdradzić coś na temat tytułu, fabuły?
Nosi tytuł Wurdulak i w jednej części odnosi się do Rodziny wurdulaka Tołstoja, a w drugiej jest rozwinięciem opowieści o krainie Twardowskiego. Dopną się też pewne wątki obyczajowe, a bohaterów spotkają rzeczy, których się nie spodziewają. Pierwszy tom był nostalgiczny, drugi był opowieścią o śmierci widzianą oczyma nastolatka, trzeci będzie o odpowiedzialności i dorosłości, która zjada dzieciństwo i niewinność. Tyle że bez orgii.
Czy oprócz kontynuacji cyklu Czarny Staw planujesz jeszcze jakieś publikacje na przyszły rok?
Jedną książkę non fiction dotyczącą kina, którą piszę wspólnie z córką. Lila dokłada do niej perspektywę współczesnej nastolatki. Do tego dwie powieści, w tym jedna, o której ci opowiadałem.
Jesteś wielkim miłośnikiem i znawcą kina. Zapytam więc o możliwe ekranizacje twojej twórczości. Na razie wersji kinowej doczekał się Diabeł. Którą jeszcze swoją książkę najchętniej zobaczyłbyś na ekranie?
Jest już zekranizowana. Skończyliśmy montaż, ale nie mogę na razie nic więcej powiedzieć. Jeśli wszystko ułoży się dobrze, powieść ukaże się w przyszłym roku, film także.
Czy cykl Czarny Staw ma na to szanse? Platformy streamingowe coraz chętniej sięgają po polską prozę. Choć mam wrażenie, że niekoniecznie szukają tam, gdzie trzeba…
Moim zdaniem nie ma.
Oglądałeś ekranizację przygód Pana Samochodzika? Próba uwspółcześnienia, wpasowania się w gusta współczesnego odbiorcy wypadła kuriozalnie. A mamy choćby prozę młodzieżową Kosika (jedna ekranizacja, nisko oceniona), mamy świetny, bardzo filmowy cykl o Robercie Karczu od Przemka Corso, i mamy twój Czarny Staw… Czemu włodarze streamingu sięgają po historie Nienackiego, z zupełnie innych czasów, innego świata, i próbują je skroić do wymogów współczesnego rynku, zamiast brać, co jest na ten rynek pisane?
Problem jest bardziej złożony. Polska to malutki rynek, który ma bardzo małą publiczność. Ekranizacja Stawu kosztowałaby pewnie ze dwadzieścia pięć milionów (mówimy o tym, że ma to wyglądać, a nie udawać, że wygląda), które nigdy się nie zwrócą. Do tego polska publiczność nie ufa polskim produkcjom z pogranicza horroru czy fantastyki. Z jednej strony zupełnie się jej nie dziwię, bo polskie horrory jej nie rozpieszczały, z drugiej nawet gdyby były wybitne, to raczej nikt ich nie obejrzy, bo jako widzowie kochamy grozę, ale amerykańską, francuską, azjatycką czy hiszpańską, za to nie wierzymy w grozę polską. Jasne, próby są podejmowane, ale one do tej pory nie pokazały, że inwestycje się zwracają. To może się zmienić, ale potrzeba lat i zmiany przyzwyczajeń widza. No i dobrych filmów, które zwrócą budżety itp.
To jedna część problemu. A druga jest prosta. Karcz czy Staw nie są markami. To opowieści, które potrzebują lat na to, by osiąść w świadomości odbiorców. Pan Samochodzik to marka, która wydaje się dla klienta emitującego adaptację bezpieczna. Nie chcę oceniać filmu, bo pracuję w tej samej branży. Nazwij mnie staromodnym głupcem, ale w moim świecie po prostu nie wypada oceniać kolegów. Natomiast niezależnie od jakości produkcji to była inwestycja zabezpieczona zapleczem dekad rozpoznawalności. Chodzę dość mocno po ziemi i byłbym idiotą, gdybym równał status Pana Samochodzika z sobą, Przemkiem, a nawet Rafałem.
foto. NetflixW przypadku szansy na ekranizację powieści z serii Czarny Staw chciałbyś napisać scenariusz? Zachować kontrolę nad procesem ekranizacji? Czy wolałbyś oddać stery?
Pewnie sam bym ten film zrobił, ale czy kiedykolwiek do tego dojdzie – nie wiem. Na dziś wydaje mi się, że nie. Ale różnie to bywa w życiu. Choć przyznam ci się do jednego: założyłem się z Bereniką Miszczuk o to, że w dwa lata zaczniemy prace nad adaptacją (śmiech). Ale mam wrażenie, że to zakład, który przegram.
Jesteś autorem sporej liczby publikacji publicystycznych. Pracowałeś jako dziennikarz, redaktor naczelny. Masz na koncie kilka reporterskich książek. Pisanie czego sprawia większą frajdę: fikcji czy jednak reporterskiej roboty?
Wiadomo, że fikcji. Pisanie dziennikarskie jest przyjemne, bardzo to lubię, ale fikcja pozwala przestać się przejmować tym, kto ciebie czyta.
Jesteś wielkim miłośnikiem muzyki, koneserem jazzu. Przebijało się to choćby w Lockdownie, ale te muzyczne wątki pojawiają się też w Czarnym Stawie. Spytam więc trochę prowokacyjnie. Z czego najszybciej potrafiłbyś zrezygnować: z książek, filmów czy z muzyki?
Nie wiem… Nie każ mi wybierać, błagam. To wszystko są światy, bez których nie wyobrażam sobie życia.
Jaki jest twój ulubiony artysta jazzowy i dlaczego jest nim Charles Mingus? ;)
Kocham talent kompozycyjny Mingusa, jego żywiołowość, nieobliczalność, a przy tym niezwykłą dyscyplinę w melodiach. A co do reszty to zawsze zależy od dnia. Są dni, kiedy katuję w kółko Reda Garlanda, są dni, kiedy słucham Erika Truffaza, a w jeszcze inne Dextera Gordona. Nie umiem wybrać takiej listy top ten.
Czy pisząc, słuchasz muzyki? Masz playlisty do pracy nad swoimi książkami? To pomaga w procesie twórczym?
Dużo ambientu. Muzyki, która pozwala łapać rytm, spokój. Ale to też nie zawsze. Pamiętam, jak Don Winslow opowiadał mi, że aby oddać klimat ulic miasta i nocnego rytmu życia policji w Skorumpowanych, słuchał tony hip-hopu – i to się czuje. A ponieważ Don Winslow to jeden z moich ulubionych pisarzy, to trochę mu podkradam metody pisania i gdy muszę stworzyć coś mocnego, mrocznego, szukam muzyki, która odda klimat tego, co chcę napisać.
Próbujesz wpleść choć trochę dydaktyzmu w swoje powieści, z akcentem na te młodzieżowe? Przemycić szerzej jakieś tropy zainteresowań muzyką, popkulturą? Czy to stąd muzyczne wtręty, stąd pseudonim jednej z bohaterek: Akira? Chcesz młodych czytelników nieco nakierować?
O tym, kim był William Carlos Williams, dowiedziałem się z książek Kinga. Słuchając Dylana, odkryłem Faulknera. Uważam, że literatura gatunkowa, a szerzej generalnie rozrywka i kultura masowa powinny pokazywać i kształcić odbiorców. Nie chodzi o to, żeby wkładać ludziom do głów wiedzę z Wikipedii, tylko żeby pisać tak, by zaciekawiać odbiorcę.
Czy ogólnie ujmując, literatura young adult powinna być w jakimś stopniu dydaktyczna?
Nie, nie, nie. Literatura gatunkowa musi przede wszystkim spełniać funkcję eskapistyczną, czyli ujmując to najprościej: bawić. Ale to nie znaczy, że poza tym ma nie pobudzać intelektualnie. Tyle że musi robić to mądrze. Z zamierzonym dydaktyzmem jest tak samo jak tym współczesnym językiem nastolatków. Wsadzisz, dopiszesz, uskładasz to, a dzieciaki i tak tego nie kupią. Dorośli zresztą też. To musi być podane naturalnie. Mądrze. Tak by zaciekawiało i zmuszało do myślenia, ale tego nie narzucało, bo to najprostsza droga do odrzucenia.
Wiemy już, czego słuchasz. A co czytasz dla przyjemności? Rodzimi czy raczej zagraniczni autorzy?
Polscy bardzo sporadycznie. Generalnie z polskimi pisarzami mam tak samo jak z polskimi filmami – wolę unikać stronniczości i nie pchać się w niezręczności z tym śmiesznym okrzykiwaniem kolegów i koleżanek „królem”, „królową” na czele. Więc nie. Zagraniczni. Uwielbiam Dona Winslowa, Dennisa Lehane’a, Roberta McCammona.
Trzy tytuły, które najchętniej poleciłbyś czytelnikom NaEkranie?
To wybierzmy tak: Skorumpowani Dona Winslowa, Ostatnia przysługa Dennisa Lehane’a i Magiczne lata Roberta McCammona. Ale jakbyś zapytał mnie jutro, to byłby zupełnie inny zestaw.