Różne są gwiazdy. Czasem rozbłyskają tylko na sezon, spalając się w swoim własnym sukcesie lub porażce. Innym ta sztuka udaje się dłużej. Są takie, które nie wiadomo dlaczego rozbłysły i zgasnąć jakoś nie chcą (ale czym czasem dodają kolorytu niebu show biznesu). Gwiazdy mogą też rozbłyskać w pewnym momencie, potem znikać zasłonięte innym rozbłyskiem, by po paru latach znów wrócić.

Są jednak takie, i to jest najściślejszy top, którym po jednym rozbłyśnięciu zagaśnięcie nie grozi. Które, pomimo upływu lat, nadal są i które nadal będą. Taką gwiazdą, bez dwóch zdań, jest Roman Wilhelmi.

Poznaniak w Warszawie

6 czerwca 1936, Poznań. Właśnie wtedy na świat przyszedł Roman Wilhelmi. Był on pierwszym synem Stefanii i Zdzisława Wilhelmich. Z opowieści o jego czasach dzieciństwa wyłania się obraz bardzo (czasem za bardzo) aktywnego chłopaka. Typowe dla tego wieku zainteresowanie płcią przeciwną (ciągnięcie za warkocze, itp.), harce, a przede wszystkim bijatyki spowodowały, że rodzice wysłali Wilhelmiego do Aleksandrowa Kujawskiego. Tam szkołę prowadzili bracia salezjanie. Zapewne liczono, że pobyt w takim miejscu trochę utemperuje przyszłego bądź co bądź Anioła. Czy tak się stało, trudno ocenić - na pewno pomogło to młodemu Wilhelmiemu w wyborze przyszłej kariery. Właśnie tam miał zadebiutować na scenie, grając w jednym z przedstawień Chrystusa.

Na kolejnych szczeblach edukacji kierował się już w stronę aktorstwa. W Poznaniu uczęszczał do szkoły reżyserii i inżynierii teatru. W 1954 wyruszył na podbój Warszawy i rozpoczął naukę w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej. Oprócz tego, poznał wtedy też Danutę, studentkę ASP, jego przyszłą pierwszą żonę (małżeństwo to było trochę na przekór rodzicom). Już w czasie studiów grywał mniejsze rólki w teatrach oraz zadebiutował przed kamerą (między innymi "Eroica" Andrzeja Munka). Wilhelmi nie ukrywał, że chciał osiągnąć sukces jako aktor. Pracował na to ciężko, bardzo sumiennie analizując każdą rolę. Nie uznawał półśrodków czy improwizacji - wszystko musiało być dokładnie przygotowane. Nie bał się pytać o radę - czy to starszych aktorów, czy to reżyserów. Jednak na wielkie role czekał długo. Po zakończeniu edukacji w 1958 nadal grywał mniej ważne postacie.

[image-browser playlist="591831" suggest=""]
©1963 Jan Łomnicki

Cały czas podziwiał jednego aktora - Marlona Brando. Grając, próbował naśladować jego styl. Ubierał się jak on. Bardzo schlebiało mu, kiedy go do niego porównywano. Na dowód podobieństwa obu aktorów często przytacza się też fakt, że obaj w początkach swojej kariery zagrali tę samą postać - Stanleya Kowalskiego w "Tramwaju zwanym pożądaniem" (Brando w filmie z 1951, Wilhelmi w spektaklu Teatru Ateneum z 1959).

Pierwszą poważną rolę w sztuce teatralnej dostał w 1961 roku w przedstawieniu "Murzyni". Przyśpieszała też jego kariera filmowa - o czym świadczy między innymi rola w "Wianie" Jana Łomnickiego. Kamerę i teatr łączył również w sztukach telewizyjnych - zagrał chociażby w ekranizacji "Skąpca" Moliera. Jednak jego kariera tak naprawdę nabrała właściwego pędu nie przez wielkie dramaty, nie przez głębokie filmy, ale dzięki… serialowi. Mowa rzecz jasna o Czterech pancernych i psie.

Pancerna kariera anioła

Abstrahując od całej otoczki ideologiczno-historycznej, Czterej pancerni i pies, podobnie jak Stawka większa niż życie, to jedne z tych niewielu seriali, które się po prostu Polakom udały. Świadczy o tym fakt, że już przy pierwszej emisji podbiły serca widzów, zdobywając wielką popularność. Część sławy spadała też na aktorów grających w tych opowieściach. Mówiło się nawet o tzw. syndromie pancernych - czyli zaszufladkowaniu. Po emisji serialu, Wilhelmiego na szczęście to nie dopadło. Może dlatego, że nie zagrał we wszystkich odcinkach (Olgierd Jarosz, dowódca Rudego, zginął w epizodzie "Most"), ta największa sława (i zaszufladkowanie) spadły na Janusza "Janka Kosa" Gajosa. Jednak Wilhelmi zaistniał znacząco w zbiorowej świadomości widza.

W tym samym czasie, a były to lata 1966-1967, dużo działo się w jego życiu prywatnym. W 1966 rozstał się z Danutą. Długo sam nie był - rok później poznał (w bardzo ciekawych i typowych dla siebie okolicznościach) węgierkę, Marikę. Z tego związku urodził się syn, Rafał (który do dziś mieszka w Austrii). Jednak rodzinna sielanka nie przetrwała próby czasu - Wilhelmi z trudem łączył obowiązki ojca i aktora-gwiazdy (choć złym rodzicem nie był). Doprowadziło to do końca związku i emigracji Mariki wraz z synem do Austrii.

Tymczasem kariera, czy to w teatrze, czy to przed kamerą, trwała u Wilhelmiego w najlepsze. Podejmował się różnych ról - od wariatów, po postacie komediowe i występy śpiewane. Każdą tworzył z równym pietyzmem. Pojawiał się także gościnnie w innych, klasycznych serialach z okresu PRL - Do przerwy 0:1, Stawiam na Tolka Banana czy trochę mniej znanym S.O.S.. W 1975 został doceniony na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdańsku za obraz "Zaklęte rewiry".

[image-browser playlist="591832" suggest=""]
©TVP 1966

W latach 80. gwiazda Wilhelmiego zabłysnęła chyba z największą siłą - za sprawą filmów oraz, a może przede wszystkim, dwóch seriali. W 1980 pojawił się w "Ćmie". Zagrał tam Jana, dziennikarza radiowego, prowadzącego nocne audycje dla słuchaczy. Dzięki tej roli ponownie dostał nagrodę na Festiwalu w Gdańsku. I nie tylko - doceniono go też między innymi na XII Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Moskwie. Rok później zagrał też w filmie… science fiction "Wojna światów - następne stulecie" (za który również był nagradzany).

W tym samym roku zagrał też Nikodema Dyzmę w kolejnej ekranizacji powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza Kariera Nikodema Dyzmy. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że w tej roli Wilhelmi odnalazł się idealnie - jako cham i prostak, zdobywający salony przedwojennej Warszawy. Jednak, jak głosi inna legenda o nim, nie chciał jej przyjąć (chociaż twórcy się bardzo przy tym upierali). Dopiero reżyser, który skłamał mówiąc, że tę rolę wziął już Jerzy Stuhr, podziałał na ambicje Wilhelmiego i jego wejście do produkcji. Z Dyzmą wcześniej i po nim mierzyło się wielu aktorów, jednak to właśnie Wilhelmi jest chyba najbardziej utożsamiany z tą postacią. Albo odwrotnie - Dyzma dla wielu ma właśnie twarz Wilhelmiego. I pewnie Nikodem zostałby najważniejszą rolą aktora, gdyby nie… Ludwik Pak.

Pak miał w nowej produkcji Stanisława Barei Alternatywy 4 zagrać dozorcę domu, Stanisława Anioła. Istnieją dwie wersje, dlaczego tego nie zrobił. Według jednej był już wybrany, jednak ktoś zwrócił uwagę Barei, że Wilhelmi byłby lepszy. Według drugiej, Pak miał wziąć zaliczkę i... zniknąć. Dlatego na szybko musiano znaleźć kogoś na to miejsce - wybór padł właśnie na Wilhelmiego. Dziś mówi się, że Anioł był rolą napisaną specjalnie dla niego - jak widać jednak, Wilhelmi wszedł na miejsce przeznaczone dla kogoś innego. Co nie przeszkodziło mu przejść tą postacią do historii.

Po przygodach w bloku z numerem 4 grywał cały czas sporo - w filmach, serialach (nie tylko polskich), teatrze. Nowy ustrój przywitał rolą w filmie "La note bleue" czy bardzo dobrze ocenioną kreacją w sztuce telewizyjnej "Kolacja na cztery ręce" (w której zagrał razem z Januszem Gajosem). Niestety, wkrótce po tym zdiagnozowano u niego raka wątroby. W 1991 pojawił się po raz ostatni na deskach teatru - w sztuce "Mały światek Sammy Lee" (premiera 24 kwietnia). Choroba postępowała bardzo szybko, dając przerzuty do płuc. 3 listopada 1991 roku Roman Wilhelmi zmarł.

[image-browser playlist="591833" suggest=""]
©TVP 1983

Non omnis moriar

Nie umarła jednak pamięć o aktorze. Do dziś widzowie pamiętają o nim - chociażby za sprawą powtórek seriali z jego udziałem. W Poznaniu są organizowane Dni Romana Wilhelmiego. Wśród nowych pokoleń aktorów krążą legendy o tym, co robił na planie, jak przygotowywał się do ról. Powstają publikacje na jego temat.

Na temat Romana Wilhelmiego pada wiele opinii, szczególnie odnośnie jego życia prywatnego. Ogół jednak jest zgodny co do talentu aktorskiego - czy raczej umiejętności bycia sobą przed kamerą. Sam aktor w jednym z wywiadów przyznał, że zdaje sobie sprawę, iż nie może być lubiany przez wszystkich. Jednak i tak najważniejsze było dla niego, by grać przed publiką. Jak przyznał, jego największym koszmarem byłoby granie przed… samymi krytykami. Roman Wilhelmi był niewątpliwą prawdziwą gwiazdą - z talentem, sukcesami, legendą. I także tym zakręconym życiorysem.

Bo wszak prawdziwi artyści to jednostki pod każdym względem nietypowe, czyż nie?

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj