Skywalker. Odrodzenie, czyli galaktyka coraz bardziej odległa
W naEKRANIE.pl umożliwiamy czytelnikom dzielenie się swoimi przemyśleniami na dany temat. Jeśli tekst jest napisany dobrze i ciekawie, chętnie go publikujemy. Piotr Żymełka powraca z dopełnieniem swoim przemyśleń, które publikował dla Was w ostatnich pięciu latach.
Tekst ten stanowi dopełnienie moich artykułów na temat nowej trylogii Star Wars, na które składają się https://naekranie.pl/artykuly/przebudzenie-mocy-czyli-dlaczego-nagle-doroslem oraz https://naekranie.pl/artykuly/ostatni-jedi-czyli-juz-gwiezdne-wojny. Zawiera spoilery, głównie odnośnie EVII – EIX.
Na ekrany kin weszła IX część Gwiezdnych wojen, stanowiąca finał zapoczątkowanej w 2015 (a pośrednio wręcz w 1977) roku podróży. Można więc ocenić zarówno sam film, jak i całą Trylogię Sequeli.
Pamiętam, że oglądając wyreżyserowanego przez J.J. Abramsa Star Treka z 2009 roku, pomyślałem: „Wow, tak powinny wyglądać ‘Gwiezdne wojny’”. Dlatego w momencie, gdy ogłoszono powstanie części VII-IX, a za sterami nowej produkcji stanął właśnie Abrams, miałem jak najlepsze przeczucia. Kolejne wieści nastrajały niezwykle pozytywnie – wracała stara kadra, za scenariusz odpowiadał między innymi Lawrence Kasdan, na pokładzie znalazł się John Williams, a kampania reklamowa umiejętnie pompowała balon oczekiwań… Co mogło pójść źle? Nawet gorzką pigułkę w postaci unieważnienia dotychczasowego kanonu dałem radę przełknąć (choć wciąż uważam ją za decyzję, jakkolwiek zrozumiałą marketingowo, to jednak niesłuszną i niesprawiedliwą w stosunku do tych, którzy, przeznaczając pieniądze i czas, przez lata dokładali kolejne cegiełki do EU).
Wreszcie nadszedł dzień, gdy obejrzałem część VII i niestety przeżyłem potężne rozczarowanie (o czym szerzej w pierwszym z wspomnianych wyżej tekstów). Minęły dwa lata, podczas których wydawało mi się, że zdołałem jakoś zaakceptować pomysły twórców i podszedłem do części VIII ze świeżym umysłem. I znów dostałem kolanem w twarz (o czym opowiada drugi tekst). Dlatego, na seans Skywalker. Odrodzenie, filmu reklamowanego jako zakończenie nie tylko trylogii sequeli, ale całej sagi Skywalkerów, postanowiłem pójść bez żadnych oczekiwań. Skoro poprzednie ogniwa cyklu nie spełniły pokładanych przeze mnie nadziei (a momentami wręcz wdeptały je brutalnie w ziemię), tym razem liczyłem jedynie na solidne kino przygodowe z dobrym tempem, zabawnymi one-linerami i galerią sympatycznych bohaterów, wpadających z jednej afery w drugą, zgodnie z żelaznym regułami Kina Nowej Przygody.
I rzeczywiście – przygoda goni przygodę, herosi z uśmiechem na ustach stawiają czoło kolejnym niebezpieczeństwom, bez przerwy się przy tym przekomarzając, a lokacje zmieniają się niemalże kalejdoskopowo. Siedziałem i powtarzałem, że nie mogąc w to uwierzyć. „To naprawdę dobra rzecz! Podoba mi się!”. Wprawdzie film nie był w stanie zmazać grzechów dwóch poprzednich części, ale wciąż oglądało mi się go nad wyraz przyjemnie.
Niestety, tylko przez pierwsze pięćdziesiąt minut.
Później zaczął się ostry zjazd w dół, a na końcu zobojętniałem na tyle, by przestać w ogóle przejmować się ukazanym na ekranie konfliktem, wydarzeniami i losami bohaterów. A podczas seansu zdarzyło mi się kilka razy parsknąć śmiechem w zupełnie niezamierzonych przez twórców momentach (jak na przykład, gdy Imperator mówi, że teraz zapanuje Ostateczny Porządek... Litości!).
Przede wszystkim jest dla mnie absolutnie niepojęte, by mając na stole takie pieniądze, o jakich można mówić w przypadku marki Star Wars, i z góry planując kolejną trylogię, nie stworzyć przynajmniej zgrubnego zarysu fabuły na poszczególne części i później go egzekwować. Nowa trylogia to poszatkowany kolaż pomysłów nietrzymających się kupy. Nie potrafię powiedzieć, z czego to wynikało – czy z typowo korporacyjnego podejścia, gdzie wyznaczono daty poszczególnych filmów i dopiero zaczęto się zastanawiać, czy to w ogóle ma sens, czy z za dużej swobody twórczej, którą dostali filmowcy odpowiedzialni za poszczególne części, czy jeszcze czegoś innego. Wiadomo, że mierzono się z legendą, a sequele po latach bardzo rzadko się udają (wyjątki naturalnie istnieją – Blade Runner 2049), ale można – ba! – wręcz należy wymagać przynajmniej dobrego filmu.
Część VIII bardzo mocno spolaryzowała środowisko fanów i Abrams w wielu miejscach EIX starał się wygładzić, czy też naprawić to, co zostało zepsute. Doskonałym przykładem tego jest scena, gdy Luke Skywalker zachowuje się dokładnie przeciwnie, niż w poprzednim ogniwie (sekwencja z mieczem, który w EVIII odrzuca ze zblazowaną miną, by w EIX skarcić Rey za to samo). Albo kwestia hełmu Kylo Rena – w EVIII zniszczonego, by w EIX go skleić, co nie ma żadnego znaczenia dla fabuły. Gdy Rian Johnson, ustami głównego antagonisty trylogii sequeli, zdaje się mówić do widzów: „Zapomnijcie o przeszłości”, to J.J. Abrams robi krok w tył i kręcąc EIX, przekazuje coś zgoła odmiennego. Jak na dłoni widać tu brak konsekwencji. Ale tak to jest, gdy proces twórczy nie opiera się na kreatywności, tylko na słupkach w Excelu.
Inny, ogromny problem, bezpośrednio wynikający z tego, co napisałem wyżej, to powrót Palpatine’a. Po zabiciu Snoke’a w EVIII i generalnie zapędzeniu historii w niezbyt ciekawe miejsce, twórcom kolejnej części nie pozostawiono wielkiego wyboru. Choć dałoby się naturalnie ulepić coś dobrego z dostępnych klocków fabularnych, to jednak postanowiono pójść po linii najmniejszego oporu. Sięgnięto po Imperatora. Sam pomysł nie byłby może najgorszy, ale jeśli rzeczywiście chcieli coś takiego zrobić, powinno to zostać jakoś zasugerowane w EVII i EVIII. Choćby tak, jak w Oryginalnej Trylogii (wspomnienie w pierwszym filmie, cameo w drugim i „cielesne” wprowadzenie w trzecim). W obecnej sytuacji nie ma to za grosz sensu. Bo skoro wszystko stanowiło plan Palpatine’a i skoro zaginiona flota Imperatora dysponowała przynajmniej jednym działkiem podczepionym do Niszczyciela, zdolnym do niszczenia planet (no ileż można?!), to po co Snoke i Imper… Najwyższy Porządek? Po co budować bazę Starkiller? Nie wspominając już o tym, skąd Palpatine miał załogi do tych wszystkich okrętów i co robiły one przez te trzydzieści lat od zakończenia Powrotu Jedi? Sam wielki plan Palpatine’a też wydaje się niezrozumiały. Skoro chciał przekabacić Rey na swoją stronę, po co kazał Kylo Renowi ją zabić (o czym wyraźnie mówi kilka razy)? Na twierdzenie Imperatora, że teraz wprowadzą Ostateczny Porządek, ręka sama powędrowała mi do czoła. Poza tym, nie podali żadnego sensownego wyjaśnienia, w jaki sposób Palpatine przeżył wybuch drugiej Gwiazdy Śmierci, nic więc nie stoi na przeszkodzie, by za jakiś czas znów powrócił i zaczął budować Absolutnie Ostateczny Porządek…
A jeśli już przy Renie jesteśmy, to wątek jego nawrócenia się został strasznie kiepsko poprowadzony i wybrzmiewa całkowicie fałszywą nutą. Nawet przemiana Anakina w Vadera, ukazana na przestrzeni trzech prequeli, choć też szyta grubymi nićmi, wydaje się mieć więcej sensu. A przecież temat walki wewnętrznej Rena i jego interesującej relacji z Rey to powinien być samograj!
Dalej, sama postać protagonistki, choć mocno krytykowana za swoją „doskonałość”, osobiście mi nie przeszkadza (choć de facto nie ewoluuje właściwie w żaden sposób przez trzy filmy). Problem dla mnie leży gdzie indziej. To, co Rey wyczynia w tej części – uzdrawianie, ściąganie Mocą na ziemię startujących okrętów – powinien robić Luke. Stanowiłoby to logiczną konsekwencję nie tylko drogi tego bohatera, ale również „grałoby” właściwie w kontekście całej sagi. Wybitny Mistrz Mocy, mierzący się na stare lata z potężnym przeciwnikiem i walczący z własnymi słabościami, do pomocy mający młodą, niezwykle zdolną uczennicę.
I tu dochodzimy do największej, moim zdaniem, bolączki nowej trylogii. A mianowicie niespełnionych obietnic. Gdy ogłoszono powstanie kolejnych trzech filmów i później, podczas kampanii reklamowej EVII, bardzo mocno odcinano się od prequeli, jednocześnie akcentując aspekt nostalgiczny i wyraźnie sugerując, że dostaniemy dalsze losy bohaterów Oryginalnej Trylogii. Niestety nie dotrzymano tego, danego w sposób zawoalowany, słowa. Hana Solo cofnięto, charakterologicznie, do momentu początku EIV, a następnie zabito, z Luke’a zrobiono załamanego życiem, zgorzkniałego pustelnika, co też stoi w sprzeczności z tym, jak ukształtowano tego bohatera w EIV-EVI. Jedynie Leia mniej więcej przypomina samą siebie (wprawdzie jej wątek w EIX poprowadzono słabo, ale tu akurat rzeczywistość pokrzyżowała filmowcom plany, więc nie ma się co za bardzo czepiać). Do tego, podważono ich dokonania, wprowadzając na scenę Imperium w wersji 2.0, czyli Najwyższy Porządek, czym też niejako zrównano z ziemią wagę konfliktu z Oryginalnej Trylogii, skoro przez trzydzieści lat status quo w galaktyce się nie zmienił (z wyjątkiem tego, że są trzy strony konfliktu, zamiast dwóch – ale to szczegół, bo jedna przestaje funkcjonować już w EVII). Dlatego twórcy, najpierw twierdząc, że dadzą fanom to, czego ci oczekiwali od czasu zakończenia Powrotu Jedi, a później tworząc coś, co stoi w rozkroku, sami strzelili sobie w kolano. Wyjściem było przeniesienie historii sto lat do przodu, no ale wtedy nie mogliby pokazać Hana, Luke’a i Lei. A zyski z pewnością byłyby mniejsze. Faktor nostalgii wydawał się działać doskonale w przypadku EVII, gdy słupki przychodów u księgowych Disneya wyszły poza skalę, jednak w przypadku TLJ już nie wszyscy dali się nabrać. Po co jednak przywracać „klasycznych” bohaterów, by, w moim mniemaniu, ich zniszczyć? Na to nie potrafię odpowiedzieć. Co gorsza, nigdy już nie staniemy w obliczu podobnej szansy, co przed premierą EVII – zobaczenia legendarnych postaci razem na ekranie.
Absolutnie nie twierdzę przy tym, że herosi z EIV – EVI mieli grać pierwsze skrzypce. Ale powinni albo stanowić sensownie poprowadzone postaci drugoplanowe, albo pojawić się we właściwym momencie, by, jak to ładnie mówią Amerykanie, uratować dzień.
Nie podoba mi się również takie skierowanie fabuły na nowe/stare tory i nie podobają mi się, dalsze losy bohaterów OT. Nie robi się czegoś takiego postaciom znajdującym się w popkulturowej świadomości prawie (a teraz już ponad) 40 lat. Ale przyjmijmy na chwilę, że ok. Disney wyrzucił stary kanon do kosza, postanowił usunąć klasycznych, kochanych przez widzów herosów, żeby zrobić sobie czyste konto. W zamian jednak powinniśmy dostać coś interesującego. Coś godnego „poświęcenia” legend. Skoro nowe postaci miały zastąpić stare, musiałyby mieć niesamowitą charyzmę i przede wszystkim sensowny i z góry zaplanowany rozwój, ścieżkę biegnącą przez trzy filmy. Tutaj tego albo nie ma, albo zostało fatalnie rozegrane. Rey w zasadzie się nie zmienia, a supermoce odkrywa w sobie już w EVII, zupełnie jak Luke w EIV, ale w przeciwieństwie do niego, właściwie od razu jest wirtuozem Mocy. Finn – w pierwszym filmie dezerteruje z wojsk Imper… Najwyższego Porządku i na tym jego „rozwój” się kończy. Na domiar złego, nie bardzo wiadomo, co z nim zrobić w kolejnych filmach, stąd bezsensowny wątek z kasynem w EVIII, a w EIX też jakiejś znaczącej roli nie pełni. Poe – w EVII jest w zasadzie postacią drugoplanową, w EVIII jego wątek trwa tylko dlatego, że scenarzysta wybrał najmniej logiczny rozwój wydarzeń (zachowanie Holdo) i dopiero w EIX, czyli o dwa filmy za późno, dano mu dużo czasu ekranowego i próbowano zrobić z niego ciekawą postać. Jedynie w przypadku Kylo Rena widać jakieś śladowe próby charakterologicznej drogi bohatera. Gdyby bardziej zaakcentować jego wątpliwości, a także pogłębić relację Rena z Rey, nawet pozwolić im romansować, by później (w EIX) zmusić do pojedynku, wyszedłby konflikt na miarę Luke – Vader. Niestety, zamiast dokręcić śrubę po EVIII, tutaj twórcy poszli krok w tył.
Kolejna sprawa, która dość dobrze pokazuje, że EVII-EIX zostały dopisane na siłę do zamkniętej całości, jaką stanowiła saga EI-EVI, to postać Anakina Skywalkera. Dopełniając trylogię prequeli, Lucas ustanowił Anakina centralnym bohaterem, pokazując jego wzlot, upadek oraz nawrócenie. Historia wydawała się zamknięta (nie patrzymy tu naturalnie na Expanded Universe, gdzie tworzono dalszy ciąg). Wprawdzie uczynienie ze Skywalkera wybrańca, to pomysł prequeli, trzeba jednak przyznać, że zgrabnie zazębiający się z Oryginalną Trylogią. W tym świetle części VII-IX również podważają status Anakina (nakreślony przecież ręką człowieka, który wymyślił całe to uniwersum), jednocześnie wprowadzając na scenę Rey, niejako „odbierającą” Skywalkerowi należne mu miejsce, a nawet, co ma miejsce w ostatnim ujęciu, nazwisko.
Po kontrowersjach wokół EVIII, gdy rozkręcała się produkcja kolejnej części, zaczęto mówić o EIX nie tylko jako o finalnej odsłonie nowej trylogii, ale również jako o zamknięciu całej sagi (nie przypominam sobie, by wcześniej również lansowano podobne założenie). Ponieważ wszystkie wątki EI-EVI zostały zakończone w Powrocie Jedi, twierdzenie to stanowiło wyłącznie wybieg marketingowy. I, zgodnie z oczekiwaniami, w ogóle nie czuć, że EIX stanowi finał finałów. Wyciągnięcie Palpatine’a jak królika z kapelusza, dodanie głosowych cameo większości ważniejszych Jedi i nakręcenie ostatniej sceny na Tatooine (po drodze wprowadzając w EVII i EIX dwie inne, niezwykle do niej podobne pustynne planety…) nie wystarczy, by można było mówić o kulminacji dziewięciu filmów. Jest to kolejny punkt, w którym czuć, że twórcy zabrnęli w kozi róg i sami nie wiedzieli, jak tę historię zakończyć. Po prostu EIX rozłazi się w szwach.
Czy jednak nic w „finale sagi Skywalkerów” nie zadziałało? Naturalnie jest kilka rzeczy, które przypadły mi do gustu. Pierwsze, czysto przygodowe pięćdziesiąt minut dawało nadzieję na dobre kino. Wreszcie mamy też C-3PO, jakiego lubimy i jaki powinien pojawić się już w EVII. Kilka żartów też się udało. Do tego Lando, jako chyba jedyny powracający bohater, przypomina samego siebie sprzed lat i świetnie było go znów zobaczyć. Strona wizualna prezentuje się naprawdę dobrze, ale to standard.
A w całej nowej trylogii? Czy, choć moim zdaniem chybiona, dała nam jakieś nowe, interesujące postacie, wątki lub pomysły? Przede wszystkim Kylo Ren – najciekawszy bohater, dobrze zagrany i z jakąkolwiek ewolucją pokazaną na przestrzeni trzech filmów. Sprawia to wrażenie, że twórcy mieli na Rena pomysł i od początku wiedzieli, co z nim zrobią. Do tego kilka fajnych miejscówek, projekty statków (głównie lekko podrasowane model z OT) i garść nowych, nieźle brzmiących tematów Johna Williamsa. Trochę mało, jak na kontynuację najsłynniejszej sagi w dziejach, nieprawdaż?
Tuż po seansie EVII postawiłem sobie pytanie, czy wciąż chcę tkwić w tej gwiezdnowojennej piaskownicy. Byłem fanem przez większość życia, ale uśmiercenie Hana Solo, jednego z bohaterów mojego dzieciństwa, stanowiło pewien symbol i jednocześnie wskazówkę, by wreszcie dorosnąć. Skierowanie w EVIII Luke’a na ścieżkę, której nie potrafię do dziś zaakceptować, zdawało się przypieczętowywać decyzję o zajęciu się innymi sprawami. Kiedyś czytałem książki z EU, komiksy oraz grałem w gry, jednak od czasu EVIII, nie przykładając ręki do tego, co serwuje nam Disney (wyłączając tylko seans Solo i EIX), „zagłosowałem portfelem”, co niech stanowi mój mały protest przeciwko pomysłom twórców. Jednak wciąż nie potrafię całkowicie porzucić odległej galaktyki, nawet jeśli ostatnio przeżywam w niej ciągłe rozczarowania. O ile bowiem Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie i Han Solo: Gwiezdne wojny – historie nie rzutowały właściwie w żaden sposób na Oryginalną Trylogię (no może z wyjątkiem idiotycznego wyjaśnienia skąd wzięło się nazwisko Hana), a ten pierwszy nawet w sensowny sposób wytłumaczył pewną zagwozdkę z EIV (słaby punkt Gwiazdy Śmierci), o tyle nowa trylogia narobiła więcej złego niż dobrego. I sądzę, że takich jak ja albo jeszcze bardziej zdecydowanych znajdzie się więcej – osobiście znam co najmniej dwie osoby, które po EVII lub EVIII powiedziały Gwiezdnym wojnom, do widzenia. Widać to do pewnego stopnia również we wpływach kinowych. Kulminacja najbardziej znanej sagi filmowej w dziejach powinna całkowicie rozbić bank i zdetronizować Avengersów bez większych problemów. Tymczasem zanosi się na to, że nawet wynik porównywalny z Rogue One nie jest pewny. I choć nie ma we mnie jadu, by życzyć EIX klapy, to argument finansowy byłby jedynym, który przemówi do producentów i powie im, że zabrnęli w ślepy zaułek. Wszelako nie sądzę, by wyciągnęli właściwe wnioski.
Niestety, i teraz mogę to już napisać z pełną świadomością, Sequel Trilogy (którą na własny użytek lubię nazywać Shitquel Trilogy) pozostanie dla mnie trylogią niespełnionych obietnic i straconych szans. Kochałem Gwiezdne wojny miłością czystą i prawdziwą, ale okazało się, że czuła dotychczas kochanka, to portowa dziwka, która wyuzdaniem przyprawia najodważniejsze gwiazdy porno o rumieniec wstydu.
Być może, gdy opadnie kurz i za kolejne projekty wezmą się ludzie kompetentni, dostaniemy jeszcze coś naprawdę dobrego, osadzonego „dawno, dawno temu w odległej galaktyce”. The Mandalorian pozwala patrzeć w przyszłość z ostrożną nadzieją, ale póki co, zniszczenia są potężne. I ich już nigdy nie uda się odbudować. Pozostaje tylko żal, bo potencjał był ogromny, a nie wykorzystano go nawet w małym procencie.
O ile wcześniej miałem pewne obawy w stosunku do wciąż zapowiadanej piątej części Indy’ego (sygnalizowane w poprzednich tekstach), ale podchodziłem do niej z dużą dozą nadziei (a nawet sprzecznego ze zdrowym rozsądkiem optymizmu), o tyle teraz bardzo, ale to bardzo nie chcę, by się za to zabierali. Jeśli mają do Jonesa podejść tak, jak do sagi „Gwiezdnych wojen” i zaserwować nam coś podobnego, odmelduję się bez żalu.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe