Thanos się rodzi, Moc truchleje. Kto rządzi w popkulturze – Gwiezdne Wojny czy Marvel?
W tym tekście zastanawiamy się nad dwiema sprawami: czy w popkulturze nadal panują Gwiezdne Wojny czy jednak Kinowe Uniwersum Marvela oraz co w Boże Narodzenie może robić prezes Marvel Studios, Kevin Feige?
Od lat zastanawiało mnie to, w jaki sposób Boże Narodzenie obchodzi Kevin Feige. Pal już licho, że lampki świąteczne mógłby zaczerpnąć z planu filmu Thor: Ragnarok, a w roli reniferów w jego przydomowym ogródku zawsze mogą pojawić się Kapitan Ameryka, Iron Man i spółka. Prezes Marvel Studios ma też pod ręką osobliwą rózgę – jeśli dzieciaki były niegrzeczne, zapewne zabrania im oglądania swoich produkcji, katując je niemiłosiernie kolejnymi odsłonami Kinowego Uniwersum DC. Ot, Kevin w swoim domu. Złożyło się jednak tak, że Feige pod choinką znajdzie w tym roku X-Men, Fantastyczną Czwórkę i nadzieję na takie powiększenie swojego projektu znanego pod nazwą MCU, iż lada moment przybierze on rozmiary popkulturowego monstrum. Współczesna historia kina zna tylko jeden przypadek tego typu – Gwiezdne Wojny, od 40 lat przenikające czas, przestrzeń i umysły widzów. Sęk w tym, że w branży rozrywkowej dochodzi właśnie do swoistej zmiany warty, przekazania pałeczki w popkulturowej sztafecie. Drodzy Państwo, 14 grudnia bieżącego roku skończył się czas rządów Gwiezdnych Wojen. Tron nie jest jednak pusty – nastało panowanie Kinowego Uniwersum Marvela.
Wpływ Dartha Vadera, Yody i całej drużyny z odległej Galaktyki nie tylko na popkulturę, ale na otaczającą nas rzeczywistość był przez dekady przeogromny. Gwiezdne Wojny zrewolucjonizowały kino spod znaku science fiction, efekty specjalne czy marketingową otoczkę towarzyszącą promocji filmów. Ronald Reagan straszył Michaiła Gorbaczowa kosmicznym programem Star Wars, naukowcy prześcigali się w tworzeniu projektów opartych na technologicznych rozwiązaniach z sagi, a w Turcji planowano postawić Świątynię Jedi na jednym z uniwersytetów. W lutym tego roku w Arabii Saudyjskiej odbył się pierwszy w historii kraju Comic Con, na którym konserwatywni do bólu Saudowie ochoczo pozowali do zdjęć w hełmach szturmowców. Gwiezdne Wojny już dawno przestały być kinową epopeją; dziś, w wielu przypadkach, to raczej sposób na życie, podparty dorabianą do filmowej serii filozofią. Ten niemalże idylliczny pejzaż nieustannego zanurzania się w gwiezdno-wojennym szale siłą rzeczy musi jednak kontrastować z wnioskiem, że saga stała się niezwykle sprawną maszynką do zarabiania pieniędzy. Możemy co prawda zaklinać rzeczywistość, ale nikt na tym świecie nie zdecydowałby się na wskrzeszenie i poszerzenie legendy Gwiezdnych Wojen wyłącznie z pobudek artystycznych. Fundamentem zarówno nowej trylogii, jak i planowanych z prędkością Sokoła Millennium spin-offów jest chłodna kalkulacja ekonomiczna, rozłożony na czynniki pierwsze bilans zysków i strat. W żaden sposób nie zamierzam być posłańcem burzy i wieszczyć nadchodzącego upadku gwiezdno-wojennej potęgi. Wydaje się jednak, że dziś dowodzona przez Vadera reprezentacja odległej Galaktyki gra już nie jak dotychczas w swojej własnej lidze, a w popkulturowej ekstraklasie. Zasady jej funkcjonowania wymyślił nie George Lucas, a właśnie Kevin Feige.
Seans filmu Star Wars: The Last Jedi przeżyłem w studyjnym kinie w małej miejscowości w Wielkopolsce. Wszyscy się znają, więc nikogo nie dziwi, że para zakochanych przebrała się za Hana Solo i Leię, a ojciec zabrał na film 9-letniego podrostka, tłumacząc mu przed salą, iż za chwilę będzie świadkiem wiekopomnej chwili. W trakcie wyświetlania napisów końcowych ta podniosła atmosfera jednak gdzieś uleciała. Student o wdzięcznej ksywie Basior informuje swego siedzącego kilka rzędów dalej kompana, że coś tu, do licha, poszło nie tak, a przynajmniej jest daleki od stanu ekstatycznego uniesienia. Co tu dużo mówić – najnowsza odsłona sagi podzieliła fanów, a polaryzację w ocenach widać najlepiej pod każdą możliwą recenzją produkcji. Albo wychodzimy z seansu zachwyceni, albo pojawia się w nas niepokój i mieszane uczucia. Przyczyny tego zjawiska to z pewnością materiał na osobny tekst. Nie ma więc kolejnej gwiezdno-wojennej rewolucji; jest raczej ewolucja w twór momentami zaskakująco podobny do tego, co popkulturze dał Feige.
Natrafiłem przed kilkoma dniami na artykuł, którego autor przekonywał, że Rian Johnson stworzył dzieło celowo mające podzielić fanów – reżyser miałby rzekomo nie dbać o pochwały, a wytyczać unikalną w odległej Galaktyce ścieżkę artystyczną. Wierutna bzdura. Gdyby tak było, Star Wars: The Last Jedi na poziomie konstrukcyjnym nie wydawałby się miszmaszem w postaci grania na sentymentach, stosowania bezpiecznych zabiegów fabularnych i epatowania żartobliwymi wstawkami już nie na modłę Hana Solo, a raczej… Thora i innych dobrych znajomych z MCU. Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale cała sekwencja pobytu Rey u Luke’a wydawała mi się trawestacją relacji Tony’ego Starka i Petera Parkera. Figura mającego sporo za uszami mentora, sytuacyjny humor, ekscentryczność i Chewie robiący tu za Happy’ego Hogana. Wielka Moc na horyzoncie, wielka odpowiedzialność. Skądś już to znamy, prawda? Tego typu zabiegów w Star Wars: The Last Jedi pojawiło się więcej – były one jednak tak subtelnie wkomponowane w fabułę i w sposób prowadzenia narracji, że nie rzucały się w oczy. To nie tyle zrzynki z Marvela, co sięganie po sprawdzoną recepturę Feige na grę z widzem. Naturalnie Johnson podrasował opowieść klasycznymi schematami z oryginalnej trylogii; najwięcej kontrowersji wzbudza więc to, co zupełnie nowe i do czego fani Gwiezdnych Wojen nie są przyzwyczajeni. Jak się jednak okazuje, z takich fabularnych posunięć niekoniecznie musimy być też zadowoleni. I nie ma w tym nic dziwnego; nazwijmy rzeczy po imieniu – za nami już większość nowej gwiezdno-wojennej trylogii, a powodów do zachwytu jest mniej, niż moglibyśmy zakładać. Gdzieś z tyłu głowy pojawia się poczucie, że wcale nie mamy tu do czynienia z wynoszeniem nas w jakościową stratosferę, a po prostu swoistym postscriptum do wydarzeń i historii postaci z oryginalnych filmów. Czujecie kolejną rewolucję? Następny kamień milowy w historii kina? Albo chociażby zupełną przebudowę uniwersum odległej Galaktyki, która znów nada ton całej popkulturze? Ja, niestety, nie. W takiej konkluzji nie jestem zapewne odosobniony.
- 1 (current)
- 2
Źródło: Zdjęcie główne: Marvel/Lucasfilm