Thanos się rodzi, Moc truchleje. Kto rządzi w popkulturze – Gwiezdne Wojny czy Marvel?
W tym tekście zastanawiamy się nad dwiema sprawami: czy w popkulturze nadal panują Gwiezdne Wojny czy jednak Kinowe Uniwersum Marvela oraz co w Boże Narodzenie może robić prezes Marvel Studios, Kevin Feige?
Popkultura nie znosi jednak próżni – cyrkulacja idei w jej obrębie trwa nieustannie. Sygnał do zmiany warty na tronie branży rozrywkowej przyszedł z miejsca najmniej nieoczekiwanego. Nie sądzę, by był większy przypadek w tym, że ogłoszenie fuzji Disneya i Foxa odbyło się w momencie wchodzenia Star Wars: The Last Jedi na ekrany kin. Zarówno statystyki wyszukiwarki Google, jak i cotygodniowe analizy agendy medialnej Uniwersytetu Nowojorskiego pokazują, że fraza „Last Jedi” była 14 grudnia mniej popularna od słów „Disney”, „Fox”, a nawet „Marvel”. Co więcej, tego dnia blisko 20-krotnie wzrosła skala poszukiwania Kevina Feige w sieci – cały świat zaczął zastanawiać się nad tym, co aktualnie porabia prezes Marvel Studios. Gwiezdne Wojny i Kinowe Uniwersum Marvela z pewnością z sobą nie rywalizują, w końcu mają wspólnego sponsora, jednak po raz pierwszy we współczesnej historii popkultury ktoś rzucił wyzwanie większemu niż życie pomysłowi George’a Lucasa. Podniesiono rękawicę, w dodatku oddając Rękawicą Nieskończoności. Wydaje się, że prawdziwą rewolucją dla popkultury w najbliższym czasie będą nie wypuszczane z prędkością karabinu maszynowego kolejne gwiezdno-wojenne projekty, a Avengers: Infinity War i Avengers 4. Jeśli J.J. Abrams i Rian Johnson biorą się za łby z legendą, to pamiętajmy, że ta legenda liczy sobie prawie trzy razy mniej filmów niż przedsięwzięcie, jakie Feige wymarzył sobie do spółki z braćmi Russo. W dodatku facet ani razu po drodze zasadniczo nie skrewił, a każda kolejna odsłona MCU jakimś cudownym zrządzeniem losu albo trzyma poziom poprzedników, albo jest jakościowym skokiem w niezbadane rejony. Jeśli sądzicie, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego, to przekażcie proszę swoje wnioski twórcom DCEU i odpowiedzialnym za inne kinowe franczyzy, które naśladując Marvela potykają się o własne nogi ku uciesze publiki. Gwiezdne Wojny próbują nadal podążać własną drogą, ale spójrzmy prawdzie w oczy: dziś w perspektywie długofalowej nie da się podbić serc widzów i jednocześnie zapełnić kieszeni producentów innym sposobem niż ten, który wymyślił Feige. Parafrazując Churchilla: Kinowe Uniwersum Marvela to nie doskonały twór popkulturowy, ale wszystko wskazuje na to, że lepszego do tej pory nie wymyślono.
Od lat krytycy MCU podnoszą głosy, że Feige rozgrywa nas na jedno kopyto, serwując nam produkcje bezpieczne w przekazie, które pomogą mu zapełnić kilka nowych świnek-skarbonek. Nic bardziej mylnego – twórcy Kinowego Uniwersum Marvela ostatnimi czasy zaczęli mocno i umiejętnie eksperymentować z konwencją i gatunkiem superbohaterskim, powoli ale systematycznie przeobrażając rządzące nim reguły. Patrząc z tej perspektywy, Gwiezdne Wojny są o krok za Domem Pomysłów, by przywołać tylko przypadek narracyjnej wstrzemięźliwości i powtórki z rozrywki zaklętej w Star Wars: The Force Awakens. Jeśli formuła popkulturowych franczyz opiera się na fabularnym bezpieczeństwie, to siłą rzeczy trudno przypuszczać, aby przy takim podejściu pojawiło się w niej prawdziwe arcydzieło X Muzy. Czy jednak którąkolwiek z odsłon gwiezdno-wojennej sagi postawilibyście na tej samej półce, na której już leżą Citizen Kane czy 2001: A Space Odyssey? Yoda i Vader nadal czekają na artystyczny klejnot w koronie tak samo, jak cały gatunek superbohaterski – produkcję, która pod względem jakościowym zapisze się złotymi zgłoskami w historii kina. Obecnie sytuacja wygląda tak, że Abrams będzie dwoił się i troił, by w zwieńczeniu nowej trylogii połączyć sprawnie wszystkie wątki i udzielić odpowiedzi, które widzom należą się jak psu buda. W tym samym czasie Feige wystawia już wszystkie swoje armaty, a lada moment jego artyleria powiększy się o działa przyniesione przez najemników w postaci Wolverine’a, Doktora Dooma i innych rzezimieszków. Nadal macie wątpliwości, w czyich rękach naprawdę znajduje się obecnie popkulturowa Gwiazda Śmierci?
Nie zrozumcie mnie źle: nie sądzę, by Kinowe Uniwersum Marvela kiedykolwiek odcisnęło swoje piętno na popkulturze i całym otaczającym nas świecie w taki sposób, jak zrobiły to Gwiezdne Wojny. Prawdopodobniejszy wydaje się inny wariant, w którym za kilka lub kilkanaście lat rzeczywistość odległej Galaktyki zostanie rozmieniona na drobne za pomocą niezliczonych filmów i projektów, które sprawią, że legenda sagi stanie się li tylko jedną z wielu popkulturowych opowieści. MCU ciągnie więc w górę, Gwiezdne Wojny – choć chciałbym się mylić – w dół. Moim zdaniem data 14 grudnia 2017 roku będzie miała olbrzymie znaczenie symboliczne w tym kontekście dla wszystkich miłośników obu franczyz. Czy chcielibyśmy tego, czy nie, ale całe zjawisko związane jest również ze zmianą pokoleniową. Dorośli nam ci wychowani na produkcjach Marvela, a wpływowy głos fanów Yody i Vadera z biegiem czasu siłą rzeczy stanie się mniej donośny. Całkiem zasadne są obawy o to, że jakiekolwiek popkulturowe legendy w perspektywie długofalowej okażą się niczym więcej niż tylko produktami marketingowymi, towarami, podrasowanymi tombakami imitującymi artystyczne złoto. Z drugiej jednak strony spotkanie mitologii Marvela i Gwiezdnych Wojen na tej samej płaszczyźnie może zaowocować ogromnym popkulturowym wybuchem, który w końcu da odpowiedź na pytanie, czy w kinie wszystko już zostało powiedziane, a branża filmowa jest zdolna serwować nam już tylko te same historie w nowej formie. Tego typu ból głowy i kłopoty bogactwa to jeden z najlepszych prezentów, jakie możemy znaleźć pod choinką. Nie ma specjalnego znaczenia, czy nasze wnuki w okresie bożonarodzeniowym będą oglądać nowy film science fiction, Han Solo 202., czy raczej Kevin Feige sam w domu – przyszło nam żyć w naprawdę ciekawych czasach.
- 1
- 2 (current)
Źródło: Zdjęcie główne: Marvel/Lucasfilm