Odmienne stany animacji, czyli rzecz o dziwnych sequelach
Kiedyś sequeli nie było. Nie, inaczej. Kiedyś nie było kultury sequeli. Bo sequele jako takie oczywiście były, są i będą. Lecz się na sequele (tak, robię to specjalnie; sequele, sequele, sequele) nie czekało, bo i jak miało się czekać, skoro najpewniejszym źródłem dostępu do szczątkowych, skapujących jak jucha z nosa informacji był pan z wypożyczalni albo kolega z bloku obok, ewentualnie comiesięcznie wydawany magazyn?
Dlatego nierzadko podczas rytualnego wyboru kasety na zbliżający się domowy seans natykałem się dość niespodziewanie na kolejną część lubianego przeze mnie filmu, czując się przy tym, jakbym co najmniej odnalazł Świętego Graala. Ale to była tylko jedna z możliwych dróg, jakimi mógł podążyć młody padawan popkultury kilka lat po transformacji ustrojowej, który na dodatek te kilka złociszy prędzej wydałby na kolejny zeszyt od TM-Semic niż na nowy numer „Filmu”. Drugą z dróg, może nawet i efektywniejszą ze względu na swoją obfitość, był istny suplement filmowego doznania, animowane seriale, za którymi również węszyłem między półkami osiedlowej wypożyczalni jak świnia za truflami i wypatrywałem na Polsacie. Tamtejsza poranna ramówka chyba najczęściej raczyła mnie kreskówkami mniej lub bardziej powiązanymi z pełnymi metrażami – nie tylko aktorskimi – a te, zważywszy na obycie z kontekstem, lubiłem szczególnie. Nie zastanawiałem się wtedy, oczywiście, czy i jak owe seriale rozbudowują świat przedstawiony i czy są faktycznie powiązane fabularnie z tym, co pokazano na dużym ekranie, bo jarałem się głównie brawurowo czytanymi przez polskiego lektora tekstami typu „Do pierdla, szczury” usłyszanymi w animowanym RoboCopie i które, jak zresztą można zauważyć, pamiętam do dzisiaj. Nie dziwiła mnie też ani piramidalna bzdurność samego założenia, że Rambo może być materiałem na rozrywkę dla dzieci, ani redundantny pomysł kontynuowania przygód Żukosoczka. Oglądałem wszystko, jak leci, a jak nie leciało, to szukałem na kasetach. Prym oczywiście wiódł telewizyjny serial o Batmanie, lecz to taka oczywista oczywistość, że pisało niej nie będę.
Za to chętnie napiszę o Prawdziwych duchołapach, bo już sam tytuł jest intrygujący, choćby z tego powodu, że implikuje, jakoby kinowi Pogromcy duchów to ledwie apokryf, a było zupełnie odwrotnie (o tytule zadecydowały, mówiąc oględnie, kwestie licencyjne). Serial ten, emitowany przez kawał dekady – całą drugą połowę lat osiemdziesiątych – i początek kolejnej, to niekanoniczna wersja, choć niejako powiązana z oryginałem. Ba, ekipa trafia nawet w jednym odcinku na plan filmu o sobie, którym okazuje się, a jakże, kultowe dzieło Ivana Reitmana. Ale o ile Prawdziwe duchołapy można jednak uznać za zbliżoną klimatem wariację na temat popularnej dylogii, tak animowany Rambo to nawet nie wykastrowana wersja filmu ze Sly'em, lecz inna para kaloszy. Fabuła osadzona została po wydarzeniach z drugiej części filmu, a cierpiący niegdyś na szok pourazowy weteran wojny wietnamskiej, najwyraźniej cudownie uleczony, bije się z mechanicznym potworem z Loch Ness, leci na Oktoberfest i musi powstrzymać dalekiego potomka samego Drakuli. Bliżej temu do Chucka Norrisa i jego karateków (#pozdrodlakumatych) niż do oryginału. Już lepiej strukturę świata przedstawionego przez protoplastę rozumiał RoboCop, choć przecież film z 1987 roku to bezkompromisowa jatka przemieszana ze zjadliwym komentarzem społecznym. Ale kreskówka wypuszczona przez Marvel Productions (!) całkiem nieźle wkomponowała historię Alexa Murphy'ego i futurystycznego Detroit w animację dla młodszego widza. Nie jest to jednak wierna kontynuacja, tutaj Clarence Boddicker żyje, ma się dobrze i bruździ. Te trzy tytuły były mi chyba najbliższe, choć nie pogardzałem wspomnianym Żukosoczkiem, bo lubiłem Tima Burtona (i lubię nadal), który zresztą sprawował pieczę nad serialem. I nie patrzcie na to, co napisałem wyżej, to znakomita animacja, ale nadal podtrzymuję, że zbędna, jeśli zestawić ją z filmem. Lecz może marudzę, bo pomysł ten był zbyt dobry, aby z niego nie skorzystać ponownie i tutaj akurat świat, a raczej zaświat, rozbudowano z głową, faszerując kolejne odcinki nawiązaniami popkulturowymi, z których wtedy kumałem pewnie tylko ułamek.
Nigdy nie przekonałem się za to do kreskówki Powrót do przeszłości, odpowiadającej na pytanie, co mogłoby się zdarzyć po trzecim filmie, ani do Godzilli (może dlatego, że nie znosiłem filmu Rolanda Emmericha, a poza tym chodziłem już wtedy do liceum i przeniosłem się na doroślejsze rzeczy jak Samuraj Jack, Chojrak i Atomówki), ani do dwóch kreskówek bazujących na filmach z Jimem Carreyem, czyli Ace Ventura: Psi detektyw i Maska, mimo że przecież niczego im nie brakowało. Z czasem, jak mi się wydaje, praktyki realizowania sequeli w formie animowanych seriali zaniechano. Ale można chyba mówić o reaktywacji pomysłu, bo strategię tę konsekwentnie realizuje koncern Disneya. I tutaj już nie ma miejsca na przypadkowość i różnice tonacyjne, bo wszystko jest ładnie sprzęgnięte. Nawet nie chodzi o różne inkarnacje Gwiezdnych wojen, sprawnie i zgodnie z kanonem rozwijające uniwersum wymyślone przez George'a Lucasa, ale realizowane ostatnimi czasy sequele pełnometrażowych animacji, które są ich oficjalnymi i pełnoprawnymi kontynuacjami. Mieliśmy chociażby Lwią straż, czyli opowieść o losach Kiona, syna Simby i Nali (obecnie przygotowywany jest trzeci sezon), aktualnie jeszcze lecą u nas Zaplątani (ze zmienionym radykalnie stylem animacji, lecz nie humorem), a niebawem na małych ekranach za oceanem zawita Wielka Szóstka, której pilota już wyemitowano. Ale cóż, akurat Disney może sobie pozwolić na realizację wysokobudżetowych seriali o wysokich walorach producenckich, a nie na odcinanie kuponów. Trochę szkoda, że nie produkuje się więcej podobnych rzeczy, choć pewnie sporo by było popeliny (takiej jak niegdyś animowana Akademia policyjna), lecz i tak jest w czym pogrzebać, sam mam pewną zaległość, którą koniecznie muszę nadrobić, a mianowicie serial na podstawie Nieśmiertelnego z połowy lat osiemdziesiątych. I plany na święta gotowe. Wszystkiego dobrego.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.