Van Helsing po 20 latach. Nie zarobił i nie zachwycił krytyków - czy słusznie?
Van Helsing rozpoczął w 2004 roku sezon letni w kinach. Nie zarobił wiele i był ostro krytykowany. Czy słusznie?
Van Helsing nie zarobił zbyt wiele w box offisie, bo 300 mln dolarów przy 160 mln dolarów budżetu nie gwarantuje zwrotu kosztów. Universal Pictures wierzyło w ten projekt tak bardzo, że jeszcze przed premierą snuto plany dotyczące kontynuacji i serialowego spin-offu, a to w 2004 roku było raczej niespotykane. Jednakże otwarcie było poniżej oczekiwań, więc studio nawet nie chciało czekać na finalne wyniki. Plany zostały anulowane.
Na porażkę wpłynęły negatywne recenzje, które z dzisiejszej perspektywy wydają się troszkę nietrafione. Powtarzały się w nich argumenty z recenzji filmu Mumia powraca. Za tytuł ten odpowiadał bowiem Stephen Sommers , czyli reżyser obu Mumii. Ponownie wylano na niego kubeł zimnej wody. Krytykowano efekty komputerowe, zbyt małą liczbę scen grozy (choć był to film przygodowy, a nie horror), chaotyczną fabułę oraz tytułową postać. Myślę, że w dzisiejszych czasach można spojrzeć na ten film przychylniejszym okiem.
Weźmy na tapet krytykowane w 2004 roku efekty komputerowe. Owszem, jest ich dużo. W przypadku stworzeń czy transformacji aż nadto je widać, ale nikt nie dostrzegł, jak bardzo są dopracowane. Nie mamy powtórki z Króla Skorpiona z produkcji Mumia powraca (czyli najgorszego CGI w historii!). Każda postać w obranej konwencji prezentuje się dobrze i ładnie łączy się z pracą aktorów. Nie czuć w tym zgrzytów nawet po 20 latach. Wygląd wilkołaków, wampirów czy pana Hyde'a jest przemyślany. Zgrywali się z prawdziwym tłem czy scenografią. Być może niektórzy nie akceptowali skrajności, w jaką poszli twórcy. Postacie wydają się kiczowate do granic możliwości. Ale było to planowane! To aż dziwne, że film z 2004 roku pod kątem jakości CGI wygląda lepiej niż wiele hollywoodzkich superprodukcji z ostatnich lat, które wizualnie rażą niedopracowaniem. Taka różnica tym bardziej pokazuje, że twórcy Van Helsinga wykonali dobrą robotę.
Duże znaczenie w odbiorze Van Helsinga ma wczucie się w konwencję, bo to właśnie od niej wychodzą te wszystkie wizualne "przegięcia". Stephen Sommers jeszcze przy promocji Mumii mówił, że jako dziecko oglądał klasyczne horrory z lat 30., więc później nawiązywał do ich stylistyki. W Mumiach robił to subtelnie – łączył różne podejścia z gatunkową świadomością. Natomiast w Van Helsingu dał się ponieść – zwłaszcza w prologu, w którym obserwujemy najazd mieszkańców wsi na zamek doktora Frankensteina. Mam wrażenie, że reżyser doskonale się bawił przy tworzeniu czarno-białych scen. Pracą kamery i montażem genialnie odtworzył swoje oldschoolowe inspiracje. Świadomy kicz, skrajne zachowania postaci (nie może zabraknąć złowieszczych śmiechów!) i praca kamery (zabawa światłem, cienie, mgły, mrok) dają efekt, którego sam w 2004 roku nie doceniłem. Dzisiaj patrzę na Van Helsinga nieco inaczej – jak na wyraz miłości do zapomnianego już gatunku. Nawet nie przeszkadza mi jednowymiarowy i stereotypowy Drakula, który jest po prostu idealnie wpisany w zasady ustalone przez reżysera.
Van Helsing gwarantuje naprawdę dobrą zabawę. Ma historię prostą jak budowa cepa (zresztą Mumie też taką miały), więc tym bardziej trudno zrozumieć zarzut dotyczący chaotycznej fabuły. Poza tym forma opowiadania – w stylu kina przygodowego – daje świetny efekt. Nie ma czasu na nudę czy dłużyzny, bo dobre tempo ciągle pcha fabułę do przodu, przepełniając ją akcją, walkami z wampirami czy wilkołakiem. Van Helsing i Anna stają się równoprawnymi bohaterami. Kate Beckinsale była silna, twarda i wojownicza, zanim zaczęło być to modne w kinie. Niektóre sceny w tej produkcji są przegięte, ale na pewno nie można powiedzieć, że są niedopracowane czy brzydkie. Zwłaszcza że w scenach akcji (obok wspomnianego CGI) jest bardzo dużo elementów praktycznych. Owszem, walka komputerowych potworków jest okropnie kiczowata, ale... ta scena mogłaby wyglądać podobnie, nawet gdyby powstała w obecnych czasach. Po prostu na seansie filmów, które nie są w 100% CGI (Avatar 2), trudno uwierzyć w komputerowe istoty.
Van Helsing to tak naprawdę... James Bond. Stephen Sommers czerpał pełnymi garściami z opowieści szpiega Jej Królewskiej Mości, co idealnie pasowało do konwencji i rozbawiało. Można powiedzieć, że to historia agenta 666 w walce z potworami. Nawet pojawia się ktoś w rodzaju Q, który odpowiadał za broń i gadżety tytułowego herosa. Można byłoby inaczej podejść do postaci Van Helsinga, bo twórcy nie zdradzają nam zbyt wiele. Pojawia się jakaś sugestia nieśmiertelności bohatera, który miał wcześniej styczność z Drakulą, ale nic więcej. To odbiera mu nieco charakteru i osobowości. Można odnieść wrażenie, że twórca chciał to rozwinąć dopiero w sequelu. Przynajmniej Anna nie jest typową "dziewczyną Bonda", tylko kimś więcej. Szkoda, że między bohaterami nie ma chemii. Trzeba jednak przyznać, że ich romans idzie w dość nieoczekiwanym kierunku, biorąc pod uwagę to, co Hollywood lubi.
Van Helsing to film niedoceniany, a wręcz zbyt ostro krytykowany. Po dwudziestu latach obejrzałem go z wielką przyjemnością. Być może zabrakło trochę humoru na rozluźnienie (jak w Mumiach), ale doceniam ten świadomy kicz. Daleko mu do arcydzieła gatunku czy czegoś przełomowego, ale nie każda produkcja musi taka być. Czasem wystarczy nam takie nieidealne kino przygodowe.
Filmy, których niesłusznie nie lubisz. Subiektywny ranking niedocenionych produkcji
W 2023 roku naEKRANIE.pl stworzyło taki ranking. Filmy przedstawione w poniższym zestawieniu nie cieszyły się popularnością widzów, albo spotkały się z negatywnym odbiorem krytyków - wielu z naszych redaktorów wspomina je jednak bardziej niż ciepło.