Wszystkie kolory Ameryki. Piotr Pluciński o czarnych Oscarach
W cieniu skandalu do historii przechodzi 89. ceremonia wręczenia Oscarów, tymczasem wygrana Moonlight to jeden z najważniejszych i najbardziej wzruszających momentów w dziejach tej nagrody. I nie odbierze mu tego byle wpadka z kopertami.
W niedzielę wieczorem zwyciężyło kino w najczystszej postaci: niezależny, nakręcony za niespełna 1,5 miliona dolarów, świeży w formie i odważny w treści dramat obyczajowy odprawił z kwitkiem kolorowy musical w gwiazdorskiej obsadzie. Niesprawiedliwością byłoby przypisanie La La Land roli strażnika złego porządku, ale nie ulega wątpliwości, że doszło tu do symbolicznego starcia Dawida z Goliatem – słabszego z silniejszym, nowego ze starym, innego ze zwyczajnym. Na głosy krytykujące decyzję Akademii – płynące głównie z prawej strony – nie trzeba było długo czekać. Argumenty są podobne: oto konformistyczna Akademia podjęła decyzję polityczną, nagradzając film o czarnym geju, by uspokoić własne sumienie i wbić szpilę prezydentowi Trumpowi.
Czy Moonlight zdobyłby tę upragnioną, najważniejszą statuetkę, gdyby rok 2016 nie upłynął pod znakiem #OscarsSoWhite, #BlackLivesMatter, Trumpa i ogólnej pornografizacji światopoglądowego konfliktu? Cóż, z pewnością mu to nie zaszkodziło. Akademia Oscarowa nie jest wprawdzie monolitem, ale nawet po zeszłorocznym napływie kilkuset nowych członków – grupy silnie zróżnicowanej pod względem rasy i płci – pozostaje organizacją złożoną głównie z białych (89%) mężczyzn (73%) o średniej wieku powyżej 60 lat, zasiedziałych w branży od dziesięcioleci. Ci zaś nie tylko mają swoje utarte przyzwyczajenia, ale też trudności z identyfikowaniem się z postawami spoza własnego kręgu kulturowego. Nominacje z lat 2015 i 2016, niemal całkowicie pozbawione różnorodności na tle rasowym, były tego ostatecznym potwierdzeniem. Warto im jednak oddać sprawiedliwość: czasem potrafią wyjrzeć ponad czubek swojego nosa i nagrodzić inność. Obecność w oscarowej stawce w latach ubiegłych takich filmów, jak Selma, Dallas Buyers Club, Amour, Bestie z południowych krain czy The Kids Are All Right wyraźnie tego dowodzi.
Natężenie problematyki rasowej pośród tegorocznych nominacji można więc czytać jako rodzaj rehabilitacji, ale bardziej sensownym wydaje się rozpatrzenie go w kontekście napięć z ostatnich miesięcy. Czarna część amerykańskiego społeczeństwa wciąż czuje się ciemiężona. I daje temu wyraz, także w sztuce, robiąc to coraz lepiej i dosadniej. Przykładowo, nagrodzony w kategorii najlepszy dokument epos O.J.: Made in America, biorąc za pretekst proces czarnego sportowca i aktora O.J. Simpsona, oskarżonego o zabicie białej żony i jej kochanka, w sposób kompleksowy i wielopłaszczyznowy mówi o wewnętrznych tarciach społeczeństwa zbudowanego na dziejowej niesprawiedliwości. Z nominowanego w tej samej kategorii, kipiącego złością 13th Ava DuVernay dowiadujemy się o masowym więziennictwie jako (nie)nowej formie systemowej represji na tle rasowym i sposobie stygmatyzowania czarnych społeczności. W Fences, opartym o sztukę teatralną Augusta Wilsona, Denzel Washington szkicuje portret (czarnego!) człowieka pracy – śmieciarza i niedoszłego sportowca, od lat nieradzącego sobie z upokorzeniem przez świat białych i pozwalającego, by ta wewnętrzna, nieprzetrawiona złość zniszczyła jego rodzinę.
Także filmy traktujące o czarnych, ale nakręcone przez białych – jak Hidden Figures i Loving – choć dalece bardziej zwięzłe w formie i ostrożne w treści, mówią o rzeczach ważnych i często robią to w sposób bardziej wyrafinowany, niż może się początkowo wydawać. Patrząc tylko na dwa przytoczone tytuły: w obu mamy do czynienia z klasyczną opowieścią o szukaniu normalności w nienormalnym świecie, ale prawdziwa treść kryje się gdzieś obok – z Ukrytych działań dowiadujemy się, że nawet wybitność w danej dziedzinie i przyzwolenie większości to czasem za mało, by przebić się przez mur uprzedzeń jednostki; w Loving doświadczamy iluzorycznej wartości konstytucji jako aktu prawnego obejmującego wszystkich obywateli.
W przypadku Moonlight kontekst rasowy (ale i genderowy) także jest niezwykle istotny. Opowiadając o czarnoskórym chłopaku mającym problem z odnalezieniem się w heteronormatywnej rzeczywistości, o jego seksualnej represji i nieznajdującym żadnego ujścia pożądaniu, Barry Jenkins uderza w tabu – maczystowski etos dumnego czarnego mężczyzny, odrzucający homoseksualizm dla samej zasady. Nawet w roku 2016, kiedy napięcia na tle rasowym w Ameryce sięgnęły nowego zenitu, a zrodzone przezeń owoce (kontr!)kultury afroamerykańskiej – od Lemonade Beyoncé, przez dokumenty I Am Not Your Negro i wspomniane już 13th oraz O.J.: Made in America, po wideo-esej Love Is the Message, the Message Is Death – doczekały się wielkich triumfów, ze świecą szukać wśród nich drugiego tytułu, który podważyłby ten niewygodny kamień. A Jenkins robi to w sposób wybitny – odwołując się do wrażliwości widza, uwodząc emocjami i nastrojem, bez konieczności stosowania taniego szantażu.
Co więcej, Moonlight nie jest – jak chcieliby tego niektórzy krzykacze – tylko „filmem o czarnym homo”. Owszem, wprowadza do głównego nurtu perspektywę ważną dla ściśle określonej mniejszości. Ale jest czymś znacznie więcej. Mówiąc o potrzebie wewnętrznej integralności w świecie fasadowych tożsamości, Jenkins zahacza o uniwersalne przesłanie: homoseksualizm mógłby tu być dowolną inną „wadą” nieakceptowaną przez ogół społeczeństwa, a jego tło rasowe – np. białe. Jednocześnie, będąc filmem świadomie zagłębionym w czarnej kulturze, Moonlight nie potrzebuje odniesienia do „białej” rzeczywistości, by jego puenta wybrzmiała w pełni. Jest samowystarczalny. Warto to odnotować: spośród nominowanych w tym roku tytułów, których twórcami lub bohaterami są Afroamerykanie – dla przypomnienia: Ukryte działania, Loving i Fences, a w sekcji dokumentalnej także O.J.: Made in America, 13th i I Am Not Your Negro – film Jenkinsa jest jedynym, który nie odnosi się bezpośrednio do konfliktu rasowego.
W tym roku motyw rasy pojawia się zresztą nie tylko w kontekście stricte afroamerykańskim. Najbardziej oczywistym tego przykładem jest Lion, którego bohaterem jest młody Hindus na kulturowym rozdrożu; ale tym ciekawszym i mniej oczywistym – Hell or High Water, teksański neowestern w duchu Cormaca McCarthy'ego, między wierszami rozprawiający m.in. o Ameryce jako imperium zbudowanym na krwi i pocie mniejszości etnicznych. Jeszcze przez jakiś czas będziemy słuchać, że wszystko to przejaw mody, konformizmu lub upolitycznienia. Większość tych opinii wygłoszą oczywiście biali mężczyźni. Tymczasem historia już się dokonała – jeśli tegoroczne rozdanie Oscarów czegoś dowodzi, to tego, że Ameryka potrafi lśnić wszystkimi swoimi kolorami.
Piotr Pluciński. Krytyk filmowy, publicysta. Prowadzi fanpage Z górnej półki.
Źródło: zdjęcie główne: A24