Zza światów #1 – Czarownica miłości
Zza światów odcinek pierwszy, czyli Kamil Dachnij opowiada o mało znanych horrorach. Rozpoczynamy tekstem o Czarownicy miłości w reżyserii Anny Biller.
Bieżąca dekada upływa pod znakiem czarnej magii. Czarownice na przestrzeni paru ostatnich lat zdążyły zadomowić się na dużych i małych ekranach. Obecna w obiegu festiwalowym zeszłoroczna premiera The Love Witch Anny Biller jest zdecydowanie najbardziej ostentacyjną wizualnie propozycją o tej tematyce, z powodzeniem odwołującą się do estetyki horrorów okultystycznych, sexploitation czy giallo z lat 70.
Po gwałtownie zakończonym związku i ucieczce z San Francisco czarownica Elaine (świetna Samantha Robinson) osiedla się w spokojnym miasteczku w północnej Kalifornii. Ma jedno pragnienie – poznać mężczyznę, który na nowo wypełni ją miłością. Żeby ten cel osiągnąć, wykorzystuje nie tylko swój naturalny wdzięk, ale także specjalne buteleczki z magiczną substancją, która wznieca ogromne uczucie u mężczyzn. Pojawiają się jednak nieoczekiwane problemy, bo nie dość, że uwiedzeni szybko rozczarowują Elaine, to na dodatek przypłacają to życiem, co wzbudza podejrzenie lokalnej społeczności i przyciąga uwagę policji.
Owe wzmożone zainteresowanie czarownicami w ostatnich latach przynosiło zróżnicowane efekty. Najbardziej imponującym przejawem tej nowo odkrytej ciekawości była The Witch Roberta Eggersa, pomyślana jako złowieszcza psychodrama w stylu Ingmara Bergmana i Carla Theodora Dreyera, słusznie okrzyknięta jednym z najwybitniejszych horrorów ostatnich lat. Warto też było zwrócić uwagę na pełną pokręconego humoru komedię grozy Witching and Bitching Álex de la Iglesia czy The Lords of Salem Rob Zombie, niepokojący koncert satanistycznych wizji pod batutą Kena Russella i dyrekcją artystyczną Stanleya Kubricka. Pozycje te stanowiły antidotum na meandrującą pustkę koncepcyjnie agresywnego art-horroru The Neon Demon Nicholasa Windinga Refna czy koszmarnie nieudolną i programowo idiotyczną zawartość Blair Witch oraz niedawnej Don't Knock Twice .
Świetnie przyjęta w Ameryce Czarownica miłości jest na tle rzeczonych filmów dziełem o rodowodzie przedziwnym i zgłaszającym pretensje do bycia czymś w rodzaju eklektycznego hołdu, pastiszu i zarazem feministycznej korekty kina z początku lat 70. Już od samego początku atakuje zmysły wizualny przepych zdjęć (nakręconych na taśmie filmowej w formacie 35mm, co jest dziś rzadkością): przejaskrawione barwy są wspaniałą imitacją Technicoloru, tak jakby Anna Biller wyśniła na nowo barokowe spektakle grozy Mario Bavy i Dario Argento (wraz ze ścieżką dźwiękową), przenosząc je na fabularny grunt opery mydlanej. Przedstawiona rzeczywistość jest tak przekonująco i sugestywnie oddana, że przez dłuższą chwilę nie wychodzi na jaw, jak sprytnie anachroniczny efekt osiągnęła reżyserka; okazuje się bowiem, że akcja nie dzieje się w latach 70., a w czasach współczesnych!
Jak przystało na ponowoczesne odczytywanie konwencji, Czarownica miłości skrywa potężną dawkę autoironii. Dzieło Biller przypomina w tym aspekcie trochę niesłusznie zapomniany film Simon, King of the WitchesBruce Kessler z 1971 roku, gdzie w podobny sposób wyśmiewano Erę Wodnika, posthipisowskie zanurzanie się w odmętach ezoteryki wszelkiej maści, poczynając od rytuałów, przez specjalistyczne sklepy, a kończąc na zaklęciach. Jedną z bardziej absurdalnych sekwencji jest ceremonia zaślubin głównej bohaterki z policjantem, będąca niedaleko od wyczynów grupy Monty Pythona; brakowało chyba tylko morderczego królika. Ton filmu jest jak suchy żart rozciągnięty do dwóch godzin, podbijany przez sztuczność inscenizacji, wygląd aktorów i ich nienaturalną grę rodem z drugorzędnych seriali na długo przed nastaniem ich złotej epoki. Nawet najbardziej zmysłowe sceny, jak chociażby psychodelicznie nakręcone zbliżenie Elaine z pierwszą ofiarą, balansują na granicy śmieszności. Stąd odbiór filmu będzie zależny od tego, na ile jesteśmy w stanie znieść tę zamierzoną parodystyczność. Ale sprawdza się ona częściej, niż można było przypuszczać.
Jeszcze większą wagę przyłożyła Biller do odwrócenia perspektywy filmów, którymi się inspirowała. Typowy motyw kobiety bezbronnej, fetyszyzowanej i wykorzystywanej ustępuje miejsca seksualnej władzy, jaką rozpościera nad swoimi kochankami Elaine, władzy obnażającej ich słabości i strach przed dominacją. Z łatwością uwodzi żonatego mężczyznę, by rozczarowana jego brakiem męskości odejść bez pożegnania i zostawić go w nastroju samobójczym. Tym samym w oczach innej kobiety staje się egoistycznym potworem, co trochę gmatwa feministyczne przesłanie, ale jednak koresponduje z treścią filmu, ostatecznie będącego niczym więcej jak baśnią o zemście niespełnionej kobiety, nieskazitelnie wystylizowanym, lecz ocierającym się o camp, aniżeli coś autentycznego.
Urocza powierzchowność, ale gdzie podziała się głębia?
Kamil Dachnij. Wielbiciel kina wszelkiego. Publikował teksty w "Stopklatce" i dwumiesięczniku "Coś na Progu". Od końca 2009 roku prowadzi blog filmowo-muzyczny Dyletanci.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe