Z Podlasia do Hollywood. Tomasz Bagiński i jego próby zawojowania Fabryki Marzeń
Tomek Bagiński doczekał się możliwości wyreżyserowania pełnometrażowego filmu kinowego. Jego Rycerze Zodiaku 12 maja trafią do kin w Polsce, a my możemy z tej okazji prześledzić jego dotychczasową karierę.
Z punktu widzenia polskiej kinematografii Tomasz Baginski jest personą wyjątkową. Świadczą o tym takie osiągnięcia jak: nominacja do Oscara, nagroda BAFTA, promocja polskiego studia Platige Image za granicą, zrealizowane na światowym poziomie intra do dwóch części gier Wiedźmin od CD Projekt Red, popularna seria Legend Polskich stworzona z Allegro. Do tego 12 maja do kin trafi wyreżyserowany przez niego pełnometrażowy blockbuster, filmowa wersja kultowego anime –Rycerzy Zodiaku.
Wszechstronność Tomasza Bagińskiego robi wrażenie – artysta rysuje, animuje, reżyseruje. Determinacja to kolejna cecha, która pozwoliła mu piąć się wyżej po hollywoodzkiej drabince. Można jego twórczość lubić lub nie, ale nie można mu odmówić samozaparcia. Znana jest historia o tym, że porzucił studia architektoniczne i zajął się robieniem filmów. Zaczęło się od krótkich metraży animowanych – był Deszcz z 1997 roku, studencki projekt, który dał mu pracę w Platige Image, a potem Katedra z 2002 roku. Ta druga produkcja zapewniła mu największy rozgłos. Nic dziwnego, bo doczekała się nominacji do Oscara za najlepszy film krótkometrażowy. Wszyscy zatem czekali na kolejny projekt w jego reżyserii, czyli Sztukę spadania z 2004 roku. Wreszcie nad Wisłą mieliśmy ekipę twórców, którzy potrafili tworzyć rozbudowane i jakościowe animacje w technice 3D z konkretną historią zamkniętą w krótkim metrażu. Sztuka spadania to bogaty w symbolikę komentarz dotyczący systemu, współczesnych konfliktów zbrojnych i ogólnej bezsensowności toczenia wojen. Akademia nie doceniła, ale nagroda BAFTA jest równie ważnym wyróżnieniem.
Od Deszczu do Wiedźmina
Bagiński brał udział w licznych projektach reklamowych, a także pracował nad efektami specjalnymi do filmów kinowych. Do dziś pamiętam zrealizowany przez niego wstęp wideo do pierwszego growego Wiedźmina, w którym widzimy fragment walki Geralta ze Strzygą. W drugiej części zrobił natomiast coś jeszcze lepszego – coś, co zachwyca swoim wykonaniem do dzisiaj. Letho atakujący królewski statek i idący po głowę samego króla wprowadza nas do gry i pokazuje, jak rozwinęła się technika. Byłem pod wrażeniem reżyserii tego krótkiego intra, ale też samą animacją. Do dziś podziwiam każdy element zamrożonych, rozpadających się ciał, wyginających się desek statku i strzały z łuku, którą z gracją omija napakowany mięśniami wiedźmin z cechu węża.
Wiedźmińska historia Bagińskiego ma swoją kontynuację i zdobiona jest logo Netflixa. Zanim jednak do tego dojdziemy, to napiszę jeszcze słówko o Legendach Polskich. Coś, co początkowo postrzegane było jako wyłącznie reklama platformy do robienia zakupów, ostatecznie stało się projektem zachwycającym pomysłem i wykonaniem. Krótkie metraże imponowały reżyserią i jakością efektów specjalnych. Dobrze było zobaczyć coś polskiego w wydaniach fantasy lub science fiction. Mechaniczny smok wawelski, Twardowski mieszkający na Księżycu i Bazyliszek siejący spustoszenie w jednym z polskich lasów – nic dziwnego, że chciano te pomysły przekuć na duży film kinowy. Mogłoby powstać z tego coś w rodzaju Avengers z bohaterami polskich mitów, ale niestety – jak to często bywa przy ogromnych projektach – nie wszystko udało się dopiąć.
Wróćmy jednak na Kontynent! Bagiński nigdy nie krył swojej miłości do Wiedźmina i prozy Andrzeja Sapkowskiego. Po czołówkach do gier sporo mówiło się o jego pełnometrażowym filmie kinowym. Jeszcze w 2015 roku dyskutowaliśmy, jak będzie wyglądał Wiedźmin nakręcony przez Bagińskiego za 30 mln dolarów. Sam twórca szumnie zapowiadał w rozmowie z portalem wp.pl, że "to nie będzie film dla przedszkolaków i Polacy przypomną sobie, z czego możemy być dumni". Mówił, że będzie to film wierny książkom. I chociaż planowano jeszcze wtedy animację 3D, to jednak skłaniano się ku prawdziwym aktorom, którzy mogliby oddać subtelne emocje na ekranie. Ostatecznie nie wszystko udało się przy tym projekcie dopiąć, dlatego szukano innego rozwiązania. Wtedy pojawił się Netflix, który marzył o stworzeniu serialu konkurencyjnego dla Gry o tron. Może teraz nie wszyscy o tym pamiętają, ale wiadomość o przejęciu praw do książek przez streamingowego giganta wielu fanów ucieszyła. Jasne, żałowano, że nie zrobi tego HBO (bo ze wspomnianą Grą o tron wyszło im lepiej niż dobrze), ale wówczas Netflix był jeszcze postrzegany jako miejsce gwarantujące wysoką jakość – a udowadniały to takie seriale jak House of Cards, Stranger Things czy Orange Is the New Black.
Wszystkie rozmowy i umowy podpisywane były w obecności samego Bagińskiego, a on sam zyskał rolę producenta wykonawczego. Mówiło się, że będzie też mógł wyreżyserować przynajmniej jeden odcinek w sezonie. Z tego ostatniego nic nie wyszło, podobnie jak z pokazaniem uroków polskich krajobrazów. Niestety amerykańska produkcja zawitała do naszego kraju tylko raz – gry kręcili sceny na Zamku Ogrodzienieckim w Podzamczu. Trudno oceniać pozytywnie też samą jakość serialu czy wierność względem książek. Kierunek wiedźmińskiego uniwersum przyjęty przez platformę budzi po prostu mocne wątpliwości. Wymowny był wpis samego Bagińskiego po katastrofie, jaką okazał się Wiedźmin: Rodowód krwi, czyli pierwszy aktorski spin-off głównego Wiedźmina. Napisał wtedy:
Prawdy nie poznamy, dopóki serial jest emitowany. A to, jak długo Netflix będzie korzystał z Wiedźmina, zależy od wyników oglądalności. Gdy będą słabnąć, nie będzie sensu dalej tego ciągnąć. I wtedy prawdopodobnie dowiemy się więcej o kulisach produkcji. Może Bagiński zdradzi nam, dlaczego to się nie udało tak, jak tego oczekiwaliśmy.
Od Dukaja do Rycerzy Zodiaku
Tomasz Bagiński zna dobrze też innego pisarza – Jacka Dukaja. Jest fanem jego twórczości, co zaowocowało ciekawą współpracą z platformą Netflix. Dzięki temu powstał serial Kierunek: Noc, luźno inspirowany Starością aksolotla. Kto czytał Dukaja, ten wie, że dokładne adaptacje jego twórczości są niemożliwe. To bardzo ciekawe materiały literackie, więc dobrze, że ktoś dostał szansę przedstawienia ich w innym medium. Serial obejrzałem z ciekawością – chociaż bywa pretekstowy i naiwny, to potrafi zainteresować widza losami postaci i stworzyć takie narracyjne tempo, że jesteśmy ciekawi kolejnego odcinka. Szczerze mówiąc, nie pamiętam dokładnie zakończenia, ale samą przygodę z serialem wspominam dobrze.
Bagiński z pewnością zdobył już doświadczenie i znajomości, a także zorientował się, jak funkcjonuje cały ten kreatywny biznes w USA. Jestem więc bardzo ciekawy jego pierwszego pełnometrażowego filmu zrealizowanego za duże pieniądze, czyli Rycerzy Zodiaku. Przyznam, że ominęło mnie to anime, bo byłem bardziej pokoleniem Dragon Balla, ale wiem, że to kultowa pozycja i cieszy mnie fakt, że firmy Toei Animation i Sony Pictures Worldwide zaufały polskiemu reżyserowi. Niesie to ze sobą oczywiście spore ryzyko, bo mało aktorskich adaptacji anime spodobało się szerszej publice, zwłaszcza amerykańskie wersje kończyły się fiaskiem (wspomnę tutaj tylko Dragonball: Ewolucja z 2009 roku). Zwiastuny zapowiadają widowiskową akcję. Jak wyszło? Przekonamy się o tym 12 maja. Kibicuję Bagińskiemu i mam nadzieję, że już niedługo dopisze kolejny rozdział "Od Rycerzy Zodiaku do...". I oby było za tymi trzema kropkami coś satysfakcjonującego – i dla niego, i dla nas jako potencjalnych widzów.