Warto jednak wspomnieć, że o ile momentami jest nudno, to jest to raczej sprawa drugorzędna. "House of Cards" ze względu na swoją konstrukcję i fakt, że cały sezon jest przez Netflixa udostępniany od razu w całości, ma prawo rozpoczynać się wolniej i stopniowo budować napięcie. Podwaliny pod fabułę zostały wspaniale skonstruowane i w kolejnych odcinkach wszystko się ładnie rozwija. Główny wątek, nie ma co ukrywać, to walka pomiędzy aspiracjami Claire, problemami Franka oraz powrotem do zdrowia i życia... Douga Stampera. Tak, jedna z najlepiej rozpisanych w serialu postaci wróciła. Udało się twórcom tę tajemnicę utrzymać do końca, co sprawiło, że zobaczenie na ekranie Michaela Kelly'ego, który wciela się w rolę Douga, jest niemałym zaskoczeniem. Frank ma już wszystko, o czym marzył. Chciał być prezydentem? Jest. Chciał władzy? Ma. Jedyne, czego mu brakuje, to świętego spokoju i możliwości pozostawienia po sobie dziedzictwa. Jak sam podkreśla w jednej ze scen, właśnie to jest najważniejsze. Ale niestety łaska Pana na pstrym koniu jeździ, o czym Frank nieraz zapomina. Nie jest lubiany przez wyborców, którzy zapewne dobrze wiedzą, że ten odizolowany od społeczeństwa i mało sympatyczny typek nie nadaje się na prezydenta najpotężniejszego państwa na świecie. Sam Underwood zdaje sobie z tego sprawę, gdy podczas jednego z wywiadów w popularnym talk show pozostaje mu się tylko uśmiechać i nieporadnie przekonywać, że jego program o nazwie America Work jest rewolucyjny. Najlepszym wyjściem jest potem wyżywanie się na zespole specjalistów i oskarżanie ich o własne niepowodzenia. [video-browser playlist="664005" suggest=""] Prezydent ma zresztą dużo więcej problemów, ale o dziwo to nie on jest bohaterem pierwszego odcinka. Tym bardziej nie jest to także Claire, która choć ma swoje momenty, pozostaje raczej na drugim, wręcz trzecim planie. Główną postacią jest Doug Stemper - były pies gończy Franka. I to właśnie jego momenty są nieco nudnawe. Pokazują powrót do zdrowia Douga, jego próbę poradzenia sobie z nową rzeczywistością i walkę z samym sobą (choć jak widać podczas jednej ze scen, przegrywa ją i pije ze strzykawki bourbona). Stemper to niezwykle ciekawa postać, ale jego rekonwalescencja spowalnia tempo serialu, które i tak nigdy nie było zbyt szybkie. Są to jednak dobre podwaliny pod dalszą część sezonu, szczególnie że Doug nie marzy o niczym innym, jak o powrocie do Białego Domu i prezydenckiego zespołu. Jest w odcinku kilka scen perełek, które zostaną zapamiętane na długo. Jedną z nich jest sam początek, w którym Frank wypróżnia się na grób własnego ojca. Zestawienie tego z prośbą dziennikarza o zrobieniu kilku zdjęć przy grobie i odpowiedzią jednego z ludzi prezydenta: "Na miłość boską, daj mu oddać hołd zmarłemu ojcu" to majstersztyk. Drugą jest wciąż konwencja łamania czwartej ściany i bezpośrednie zwracanie się do widza. Nieco mało tych momentów w premierowym odcinku, ale twórcy mają czas, żeby to nadrobić. Ważna będzie też rozbudowa roli Claire, ale o to można być spokojnym. Ma ona własne aspiracje, chce zostać ambasadorem przy ONZ i właśnie o to toczy walkę z Frankiem. Szekspirowskie motywy zawsze leżały u podstaw "House of Cards". Czytaj również: Polska na 5. miejscu w rankingu piracenia 3. sezonu „House of Cards” "Chapter 27" może nie jest najlepszym odcinkiem ze wszystkich dotychczasowych, ale wcale nie musi taki być. Swoje zadanie spełnia doskonale: wprowadza na nowo bohaterów, nakreśla realia i buduje podwaliny pod fabułę całego sezonu. Pod tym względem serial nadal robi to mistrzowsko. Nie ma właściwie ani jednej niepotrzebnej sceny, która niepotrzebnie zmniejszałaby tempo. Może fragmenty z Dougiem nieco je zwalniają, ale powrót tak ważnej postaci trzeba celebrować. Panie i Panowie, jeden z pretendentów do tytułu króla seriali powrócił.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj