Resident Evil 7 stanowił zagadkę. Z jednej strony, jako wierny fan serii, nie mogłem przejść obok niej obojętnie. Z drugiej, po co najwyżej średnio udanych spin-offach, byłem pełen obaw. Ostatecznie Resident Evil 7 wyszedł marce na dobre.
Od czasu zapowiedzi gry na targach E3 w 2016 roku, wszystkie oczy miłośników serii zwrócone były bacznie na Capcom. Demo, które dostępne było najpierw tylko na wyłączność PlayStation 4, a później również na pozostałych platformach, sprawiło, że zainteresowanie
Resident Evil 7 jeszcze bardziej wzrosło. Po tak znakomitym, fenomenalnym wręcz demie, entuzjazm troszkę osłabł, gdy Capcom poinformował, że otrzymany produkt nie jest częścią pełnej wersji gry. Pojawiła się lekka obawa, że to, co jest niesamowite w demie, nie będzie miało miejsca w pełnej edycji? Ale jak to? Dlaczego?
Już Was uspokajam, wszystko jest na swoim miejscu, a nawet jest jeszcze lepiej. Strasznie, mrocznie i zabójczo. A wszystko w imię doskonałej zabawy gracza.
Resident Evil 7 od nowa definiuje serię. Porzuca, w roli postaci wiodącej, muskularnego gogusia wywodzącego się z paramilitarnego oddziału, który dostaje specjalne zadanie likwidacji komórki odpowiedzialnej za bioterroryzm. Zmienia się również prowadzenie widoku – tutaj mamy pierwszoosobową perspektywę, która jeszcze bardziej oddziałuje na gracza.
W grze kierujemy losami przeciętnego mężczyzny, wplątanego w sytuację, w której nikt z nas nie chciałby się znaleźć. Pewnego razu Ethan Winters – bo o nim mowa – otrzymuje informację, że jego zaginiona w 2014 roku żona znajduje się w opuszczonym domu w Dulvey w Luizjanie. Nietracący nadziei małżonek rzuca wszystko i wyrusza na ratunek. Niczym rycerz w lśniącej zbroi na białym rumaku pcha się prosto w nieznane. Rozumiem pobudki, jakimi się on kieruje. Są one takie ludzkie i takie naturalne, niemal wzruszające. Ethan nie spodziewa się jednak tego, co tam zastanie. Nie będzie to przyjemne. Ani dla niego, ani dla gracza, który nie raz i nie dwa podskoczy ze strachu, grając w
Resident Evil 7, a momentami wyrwie mu się z ust soczyste „kur*a!”. Są też i takie momenty, kiedy ma się ochotę odstawić pada czy też klawiaturę w kąt i nigdy nie wrócić do tej gry. Nigdy. Ciekawość jednak zwycięża.
Resident Evil 7 pozwala nam poczuć się jak w prawdziwym horrorze. Takim, który może się ziścić (przynajmniej do pewnego etapu gry). Uruchamiając produkcję, czytając wcześniej o niej, wchłaniając informacje, jakie udostępniali do premiery twórcy, zastanawiałem się, w jaki sposób gra będzie łączyła się z poprzednimi odsłonami. Czy będzie to coś więcej niż sam tytuł? Czy pojawiają się w tej odsłonie postaci, z którymi mogliśmy zetknąć się w przeszłości? Takie pytania pewnie kłębią się też w Waszych głowach, jak i kłębiły się w mojej. Ja już wiem. Wy być może też. Natomiast Ci z Was, którzy jeszcze nie mają tej wiedzy, niech czym prędzej sięgną po grę. Odkrywają smaczki, poznają tajemnice, dokumenty, taśmy VHS, jakie znajdują się w posesji Bakerów. Warto. Uchylając rąbka tajemnicy napiszę: w pewnym sensie gra łączy się z poprzednimi odsłonami. Nie są to jakieś wyraźnie widoczne związki. Subtelne nawiązania do początków serii. W dodatku przedstawione w taki sposób, że budzą one więcej pytań, niż przynoszą odpowiedzi.
Jednym z najciekawszych elementów gry jest szaleńcza rodzinka Bakerów, która zniknęła w tajemniczych okolicznościach. Postacie te stanowią trzon rozgrywki i uosabiają największe zło, z jakim można się zetknąć. Szczególny poklask należy się twórcom za postać Jacka Bakera. Ten gość to prawdziwy fenomen! Skurczybyk, jakich mało, a przy tym oponent, którego zapamiętam na lata. Coś, jak Vaas Montenegro z
Far Cry 3. Wiemy, że reprezentuje zło, ale jakoś darzymy go sympatią. Zabawa z nimi polega w dużej mierze na ucieczce i znanej z dzieciństwa zabawie w chowanego. Jack wałęsa się po posiadłości, szukając Ethana. Ten z kolei musi tak poruszać się wewnątrz domu, żeby nie wpaść w łapska jego, czy też jakiegokolwiek innego członka rodzinki.
Cała rodzina Bakerów reprezentuje sobą klasykę horroru minionej epoki. W grze nie ma klasycznych zombie, do jakich seria zdołała nas przyzwyczaić. Zamiast nich są… Bakerowie. Atakują znienacka, przyjmują różne formy, zaskakują, przerażają. Zmuszają do kombinowania, logicznego myślenia, niekiedy improwizowania. Wykonują to z szaleńczą pasją i zawziętością. Nie wszyscy są tacy apodyktyczni jak Jack. Bardzo dobrze Capcom to rozegrał. Lepiej się nie dało. Wcale nie płaczę nad tym, że zombie poszło w odstawkę. Bakerowie wynagradzają wszystko aż nadto.
Wiele przedpremierowych obaw budził fakt zastosowania broni w grze. Uspokajam, oręż jest dostępny, nawet jest go całkiem sporo, ale z amunicją jest już troszkę gorzej. Nie jest to strzelanka, bliżej jej do survivalu z elementami horroru, w którym dwa razy zastanowimy się, czy do przeciwnika strzelać i marnować amunicje, czy może zdzielić go czymś innym i zaoszczędzić pociski na coś ewentualnie straszniejszego? Dylematy gracza, które sami będziecie musieli rozwikłać. Alternatywą jest tworzenie amunicji z poziomu ekwipunku, ale tutaj trzeba nastawiać się na eksplorację, odkrywanie kolejnych zakamarków domu i tajemnic, jakie w nim drzemią. Na uwadze należy mieć fakt, że ekwipunek jest limitowany i często sporo miejsca zajmują przedmioty fabularne, niezbędne do ukończenia danego fragmentu gry. Miłośnicy oldschoolu bardzo to docenią. Ileż to razy zdarzało mi się wyrzucić przedmiot, powiedzmy apteczkę, dzięki której mogłem bez obawy o utratę zdrowia poruszać się pod posiadłości. Miejsce jednak było potrzebne na przedmiot fabularny, bez którego rozgrywka nijak nie zostałaby popchnięta do przodu.
Gameplayowo gra bardzo mocno stawia na zamierzchłe czasy. Nie bez kozery Capcom zapowiadał wraz z
RE7 powrót do korzeni serii. Niczym z czasów
Resident Evil Zero HD musimy tutaj rozwiązywać zagadki czy dopasowywać elementy do układanki nim ruszymy dalej. Owszem występuje w grze backtracking, ale dzięki dodaniu nowych elementów do lokacji, nie jest on aż tak strasznie uciążliwy. Łatwo przy tym się zgubić. Sporych rozmiarów posiadłość i okoliczne tereny to mnóstwo miejsca do rozeznania i zapoznania się z nimi. Przydatna jest mapa, ale umiejętność odnajdywania się w terenie również ma swoje zalety.
Cały
Resident Evil 7 to fenomenalny klimat osaczenia, samotności i strachu. Coś, co doskonale znamy z takich gier, jak
Outlast czy
Alien: Isolation. Bardzo duża w tym zasługa wszelkich elementów otoczki, zaczynając od ujęć, gry światłocieni, dialogów czy nawet z rzadka występującej ścieżki dźwiękowej. I owszem jump scare’y występują nader często, ale z biegiem fabuły są przewidywalne jak we wspomnianym
Outlast. Po pewnej chwili wyrabiamy w sobie ten instynkt, który sprawia, że już wiemy, gdy coś wyskoczy nam przed oczyma próbując nas wystraszyć.
Grozę potęguje PlayStation VR.
„Resident bowiem wykorzystuję tę technologię na konsoli PlayStation 4. Warto zaznaczyć, że nie trzeba kupować oddzielnej kopii na PlayStation VR ponieważ jedna płyta obsługuje oba tryby. Czy jednak jesteście na tyle odważni, żeby sprawdzić to na własnej skórze? Już doświadczenia ogrywania gry w normalny sposób budzą nie lada strach.
Z graficznego punktu widzenia tytuł ten prezentuje się dobrze. Piękno gry zobaczymy w zasadzie jedynie na początku, kiedy bohater odwiedza posiadłość i zwiedza okolice domu Bakerów za dnia. Później jest już wszędobylski mrok i różne odcienie czerni. W ten sposób można maskować niedociągnięcia graficzne, których nie udało mi się jednak wychwycić. Kwestia muzyki to osobny wątek, bo tej... praktycznie wcale nie ma. Wcale nie uważam tego za wadę gry. Tutaj nastrój buduje skrzypienie drzwi, tajemnicze odgłosy gdzieś zza ściany, czy szwendający się po okolicy Jack Baker.
Resident Evil 7 to doskonałe odświeżenie marki. Nowe łączy się za starym i doskonale sprzedaje końcowy produkt. Płakaliśmy swego czasu, że
Silent Hills od Konami zostało skasowane. Teraz możemy się cieszyć, bo ten projekt dał podwaliny pod
RE7 od Capcomu. Chciałoby się rzec – więcej takich gier, ale z drugiej strony – co za dużo to niezdrowo. Lepiej raz na kilka lat otrzymywać takiego Residenta, który cieszy, straszy i się podoba. Jedyną tak naprawdę istotną wadą tej produkcji jest prędkość poruszania się Ethana w biegu – robi to zbyt wolno – oraz loadingi po rozegraniu sekwencji z taśmy VHS. Wszystko inne jest doskonale rozegrane.
PLUSY:
+ świetny mroczny klimat,
+ zmiana konwencji serii,
+ rodzina Bakerów,
+ uczucie zaszczucia,
+ powrót serii do korzeni survival horroru.
MINUSY:
– zbyt długie loadingi,
– przy dłuższym graniu denerwujący backtracking,
– bohater wolno biega.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h