Seria „Szybcy i wściekli” to ewenement. Nie dość, że doczekała siódmej części (i to chyba jeszcze nie koniec), co nawet jak na dzisiejsze standardy jest wynikiem godnym szacunku, to jeszcze naprawdę z odcinka na odcinek jest coraz lepsza. Po prostym sensacyjnym początku, sequelu, w którym mało kto z poprzedniej ekipy chciał zagrać, i trzeciej części, która jest w ogóle ledwo związana poprzednimi, nastąpiło jakieś niewyobrażalne przełamanie. W "czwórce" nie dość, że wróciła większość podstawowej obsady, to całość nabrała fajnego dystansu, humoru, rozmachu. I widzowie natychmiast to kupili. A twórcy poszli za ciosem i odtąd każda kolejna część ma jeszcze większy rozmach, jeszcze więcej gwiazd w obsadzie, jest po prostu jeszcze lepsza. I – co przecież ważne – zarabia jeszcze większe pieniądze. I tak dochodzimy do bieżącego filmu, „Fast and Furious 7”, szczególnego jeszcze pod jednym względem. W trakcie jego realizacji zginął bowiem Paul Walker, aktor grający jednego z głównych bohaterów serii (nie ma go jedynie w trzecim odcinku). Nie na planie, ale w sposób jakże bliski klimatowi tego widowiska – w samochodowej kraksie. I cóż wtedy zrobili twórcy tego cyklu? Dokończyli film bez niego, a jakby z nim. Postać Briana wciąż jest tu jedną z najważniejszych – sceny, których Walker nie zdążył nakręcić, albo zmieniono, albo wstawiono go tam komputerowo, albo zagrali je bracia aktora o podobnej sylwetce, więc gdy stoi tyłem, trudno to zauważyć. I naprawdę się to sprawdziło. Ci wszyscy, którzy nie zdają sobie sprawy ze śmierci Walkera, obejrzą ten film niemalże do końca i nie zauważą problemu. Niemalże, bo końcówka jest pięknym hołdem dla zmarłego aktora stworzonym przez całą ekipę, a zwłaszcza Vina Diesela, drugiej najważniejszej gwiazdy serii, z którym Walker przyjaźnił się również w życiu. [video-browser playlist="614245" suggest=""] Ta emocjonalna sekwencja idealnie wpasowuje się w cały film, w cały cykl, w jego klimat, charakter i przesłanie, bo niezależnie od wymyślnych sekwencji akcji to przecież tak naprawdę opowieść o prostych emocjach i o rodzinie. Niemal jak klasyczne telenowele, które codziennie zalewają nasze telewizory. Tu chodzi o to samo, acz podane jest nie tylko atrakcyjniej, ale i mądrzej. Bohaterowie dziesiątki razy podkreślają, że najważniejsza jest rodzina, przyjaźń, zaufanie, odpowiedzialność. Mówią to w prosty, bezpośredni sposób, a my im wierzymy. Choć momentami patos aż chlupie z ekranu, to w ogóle nie razi, bo jest po prostu wiarygodnie. Wielka w tym zasługa scenarzystów, którzy świetnie potrafią przeplatać sceny pełne emocji - zarówno deklarowanych, jak i okazywanych - z wypasionymi sekwencjami akcji. A, jak już mówiłem, tu co odcinek jest jeszcze mocniej. Pamiętacie poprzednią część i rewelacyjną sekwencję z walką na autostradzie, w której bohaterowie muszą stawić czoło nowoczesnemu czołgowi? Tu jest jeszcze lepiej. Jakby realizatorzy stwierdzili, że chcą w siódmej części tak raz na pół godziny zrobić coś bardziej spektakularnego niż to z czołgiem. I udaje im się. Naprawdę dobrze się udaje. Kolejnym wielkim plusem tego cyklu jest świetny casting. Duet Diesel-Walker przez te lata został obudowany świetną galerią postaci drugoplanowych, z których każda ma niewyobrażalną dla innych filmowych serii charyzmę. Po prostu lubimy na nie patrzeć, wierzymy im i świetnie się bawimy tymi postaciami i tą historią. Nie inaczej jest w tej części. Nowe postacie (i te dobre, i te złe) kupujemy od pierwszej minuty, a one natychmiast wchodzą w konwencję opowieści i dopasowują się do całej reszty. Jason Statham dawno nie miał okazji zagrać tak wyrazistego bohatera – od pierwszej sceny filmu wiemy, że mamy do czynienia z twardzielem nad twardzielami. Deckard Shaw to kreacja na miarę „Transporterów” czy „Adrenalin”, acz tym razem stojąca po złej stronie. Nathalie Emmanuel błyskawicznie dopasowuje się do reszty teamu i ma znacznie więcej do grania niż tylko grzeczne stanie za plecami Daenerys w „Grze o tron”. Kurt Russell, Tony Jaa, Djimon Hounson – długo by wymieniać. Każdy dostaje w filmie swoją minutę, czasem trzy i każdy wykorzystuje je mistrzowsko. Zobacz również: TOP 10: Najlepsze samochody z filmowej serii „Szybcy i wściekli”Fast and Furious 7” to świetna rozrywka zapowiadająca tegoroczny letni sezon blockbusterów. Bo przecież ten zaczyna się już za miesiąc nowymi Avengers: Age of Ultron. Traktujmy więc ten film jako dobrą wróżbę na ten rok. Jeśli cała reszta będzie na tym poziomie, to przez najbliższe miesiące nie będziemy wychodzić z kina.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj