Nie ma chyba wielu bardziej rozpoznawalnych współczesnych autorów niż Dan Brown. Co prawda w corocznych zestawieniach Forbesa co najwyżej ociera się o pierwszą dziesiątkę najlepiej zarabiających pisarzy, ale jego status bestsellerowego autora (i to realnie, a nie według marketingowych notek na okładkach) jest niepodważalny. Zresztą, mając na koncie sześć wydanych powieści, to nie taka ujma przegrać ze Stephenem Kingiem czy Jamesem Pattersonem, których dorobek jest o rząd wielkości większy. Potwierdzenie fenomenu popularności Browna odnajdziemy też w nakładach. Jeśli wierzyć oficjalnej stronie autora (a czemu byśmy mieli tego nie robić, skoro w momencie premiery jego nowej powieści aż strach otworzyć lodówkę, bo i tam może czyhać egzemplarz czekający tylko na kupno), to te kilka jego książek zostało wydane w 56 językach i sprzedało się w ponad 200 milionach egzemplarzy. Oj, niejeden literat chciałby się znaleźć na jego miejscu. Jednakże droga do sukcesu nie była w przypadku Browna od początku tak oczywista. Wpierw próbował swoich szans w branży muzycznej, a później pracował jako nauczyciel angielskiego. Dopiero w czwartej dekadzie życia wydał Digital Fortress. Serc czytelników nią nie podbił, ale debiut powieściowy zachęcił go do dalszego parania się pisarstwem. Niedługo później ukazały się Angels and Daemons, w których po raz pierwszy pojawił się Robert Langdon. Przy okazji tej książki już zaczęło się robić o Danie Brownie głośno, choć jeszcze nie nad Wisłą.
Źródło: Sonia Draga
Później był jeszcze mały (i średnio udany) skok w bok w postaci Deception Point, ale później amerykański pisarz trzymał się już tylko sprawdzonych rozwiązań. Na punkcie wydanego w 2003 roku Da Vinci Code świat oszalał, a kolejne dwie powieści – The Lost Symbol i Inferno – stanowiły już spijanie śmietanki. Co jednak sprawiło, że Brown osiągnął taki sukces, a w wykreowanego przez niego bohatera w ekranizacjach już po raz trzeci wciela się Tom Hanks? Na pewno nie są to walory literackie, bo powiedzmy sobie szczerze - Brown to najwyżej rzemieślnik. Posługuje się niezbyt bogatym słownictwem, stosuje raczej proste i umiarkowanie złożone zdania, dzieli tekst na wiele, nierzadko krótkich rozdziałów. Jednym słowem: stosuje styl, który bardzo często pojawia się w literaturze sensacyjno-rozrywkowej. Nie był pierwszym, nie jest też ostatnim, który w ten sposób pisze. I śmiem twierdzić, że taki sposób pisania jest skutkiem wyrachowanej decyzji: znacznie więcej osób chce tekstów łatwych, prostych i przyjemnych – gdzie praktycznie nie istnieje żadna bariera wejścia – niż takich, które zachwycają się frazą. Nie oznacza to oczywiście, że w innych okolicznościach Brown byłby wirtuozem pióra… i raczej się o tym nie przekonamy. Skoro język stanowi u amerykańskiego pisarza po prostu narzędzie, to siły jego prozy powinniśmy szukać gdzie indziej. Trop nasuwa się jednoznaczny: fabuła, a raczej konkretne elementy składające się na całościowy obraz. Po pierwsze – i z pewnością najważniejsze – mamy tu zagadki, które pobudzają czytelnika do uruchomienia wyobraźni. Brown próbował iść w tym kierunku już w Cyfrowej twierdzy, choć w ograniczonym stopniu. Dopiero jednak w powieściach o Langdonie znalazł idealne rozwiązanie, czyli poruszanie się w obrębie sztuki, historii, religii i teorii spiskowych. Wiadomo, fakty interpretuje dość dowolnie, bierze to, co mu pasuje, a resztę odrzuca, ale kto by się tym przejmował, gdy przed oczami kształtuje się nam wizja tajemnych powiązań sięgających wieki wstecz? Ta mieszanka działa na wyobraźnię tak skutecznie, że w efekcie Langdon nawet nie musi być powieściową wersją Bonda. Pewnie, dynamiczna akcja jest, pojawiają się też od czasu do czasu piękne kobiety, a finały powieści potrafią mieć równie absurdalne (by nie powiedzieć fantastyczne) sceny co hollywoodzkie superprodukcje. Jednak bohater nadal pozostaje przede wszystkim dość sympatycznym i tylko odrobinę przebojowym jajogłowym.
Źródło: Sonia Draga
Nie należy zapominać o jeszcze jednym istotnym elemencie, który stanowi wisienkę na torcie i sprawił, że to właśnie Kod Leonarda da Vinci okazał się hitem na skalę globalną. Wszyscy przecież lubimy akcję, zagadki i spiski, ale jedną rzecz lubimy jeszcze bardziej: kontrowersje. Nie jakieś bardzo obrazoburcze, ale dotykające drażliwego tematu, nieco go jątrzące – ot, tyle, żeby ortodoksi zapłonęli słusznym gniewem, ale całą resztę oblał co najwyżej rumieniec podekscytowania, a gdzieś z tyłu głowy pojawił się cichy głosik mówiący: „A może jest w tym ziarno prawdy?”. Rzecz jasna coś takiego wymyślić, a udanie zrealizować, to dwie różne kwestie. Przecież po sukcesie Browna półki księgarń zaroiły się od różnych Kodów i innych Tajemnic, których autorzy próbowali powtórzyć sukces Amerykanina lub chociaż podpiąć się pod popularność tak skonstruowanej powieści sensacyjnej. A jednak żaden z nich nie zagościł na liście bestsellerów na dłużej. Dlaczego? Jedni powiedzą, że to zasługa palmy pierwszeństwa. Drudzy, że Brownowi udało się idealnie wyważyć wszystkie elementy składowe, trącić czułe punkty w umysłach milionów czytelników i skomponować wizję tyle chwytliwą, co trzymającą w napięciu. A że przy tym jednak banalną i pustą? Cóż, najwyraźniej niewielu to przeszkadza podczas lektury. Gdy myślę o twórczości Browna, a o Kodzie Leonarda da Vinci w szczególności, to przed oczami od razu staje jedna z najlepszych powieści, jakie czytałem, czyli starsze o kilkanaście lat Il pendolo di Foucault autorstwa Umberto Eco. Na poziomie językowym nie ma co obu autorów nawet porównywać, ale interesująca jest pewna zbieżność motywów. Obaj pisarze, choć w różnym stopniu, czerpią z kontrowersyjnej książki Święty Graal, Święta Krew tercetu Michael Baigent, Richard Leigh, Henry Lincoln. Jednakże tam, gdzie Brown bezrefleksyjnie przekuł ich pomysły i tezy w rozrywkę, Eco twórczo wykorzystuje jako jedną z cegiełek, z których zbudował swoją świetną dekonstrukcję wszelkich fabuł opierających się na teoriach spiskowych.
Źródło: mat. prasowe
A jednak to Dan Brown święci kolejne wydawnicze triumfy, a twórczość zmarłego w tym roku Włocha ceni znacznie mniejsza liczba czytelników. Choć mówi się, że granica między kulturą wysoką i niską zaciera się, a popkultura po równo trafia pod strzechy i do pałaców, to jednak właśnie takie zestawienia sprawiają, że tezę o coraz większej homogeniczności kultury można włożyć między bajki, nawet jeśli pewne motywy i pomysły są uniwersalne. I nie ma w tym nic złego. Jedni jeszcze raz sięgną po Wahadło Foucaulta, by odkryć kolejne smaczki i ukryte przesłania. Drudzy już zacierają ręce, bo Brown zapowiedział na 26 września 2017 roku wydanie kolejnej powieści o Robercie Langdonie. W Origin zapewne po raz kolejny przeczytają to samo, choć nie tak samo podane – wszak bohater ma w niej poszukiwać odpowiedzi na fundamentalne pytania, a odpowiedź na nie znajdzie zakodowaną w nauce, religii, historii, sztuce i architekturze.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj