Daredevil, o którym pewnie zapomnieliście. Oceniam film z 2003 roku
Postanowiłem wrócić do zapomnianego Daredevila z 2003 roku z Benem Affleckiem w roli głównej. Było warto? I tak, i nie.
Jeśli dziś mówimy "Daredevil/Matt Murdock", myślimy "Charlie Cox". A gdy mówimy "Wilson Fisk/Kingpin", do głowy przychodzi nam Vincent D'Onofrio. Ma to związek oczywiście z serialem Netflixa, w którym przez trzy sezony oglądaliśmy tych dwóch aktorów w ikonicznych rolach. Niebywały sukces produkcji sprawił, że fani w ogóle zapomnieli o poprzedniej próbie ekranizacji przygód niewidomego prawnika. Mowa tu oczywiście o filmie Daredevil z 2003 roku w reżyserii Marka Stevena Johnsona.
Film miał swoją premierę w czasie, gdy kino superbohaterskie powoli, acz stopniowo, zaczęło wracać do łask. Po wielkiej katastrofie "dzieła" Schumachera, Batmana i Robina, w Hollywood zaczęto się zastanawiać, czy filmy komiksowe jeszcze się w ogóle opłacają. Jednak sukces X-Menów Bryana Singera czy Spider-Mana Sama Raimiego sprawił, że po raz kolejny spojrzano na trykociarzy przychylniejszym okiem.
Na ich fali powstawały kolejne projekty – nie tylko kontynuacje wspomnianych hitów. Tworzono tytuły o postaciach, które były znane, ale nie doczekały się jeszcze wielkiej kinowej ekranizacji. Dostaliśmy obrazy, takie jak Hulk w reżyserii Anga Lee i wspomniany Daredevil. Jednak żaden z nich nie odniósł takiego sukcesu jak opowieści o mutantach czy Pajączku. A gdy do akcji wkroczyło MCU, sam film stał się ciekawostką w niezwykle ogromnym obecnie gatunku kina komiksowego. Niczym więcej. Czy słusznie? Postanowiłem odświeżyć pamięć i to sprawdzić.
Film jest typowym origin story (co oczywiście nie jest zarzutem, to pierwsza ekranizacja tego bohatera). Poznajemy głównego bohatera i jego dzieciństwo. Dowiadujemy się, w jaki sposób stracił wzrok i jak nabył niezwykłe umiejętności. Ważne jest też to, co działo się z jego ojcem, który został zamordowany. Matt poprzysiągł zemstę na sprawcach. Główna oś fabuły dzieje się już w dorosłym życiu Matta, gdy jako Daredevil stara się zaprowadzić porządek w mieście. Sytuacja się komplikuje, gdy Matt poznaje Elektrę i zaczyna się do niej zbliżać w tym samym czasie, jak ona i jej rodzina stają się celem bezwzględnego gangstera, Kingpina.
Same sceny z młodości bohatera są oczywiście potrzebne, aby zarysować kontekst i pokazać, co ukształtowało obecnego Matta Murdocka. Jednak wydaje mi się, że można to było zrobić lepiej. A nawet zrobiono to lepiej – we wspomnianym serialu, w którym jego geneza była naprawdę ciekawa i intrygująca. Dlaczego tu nie wyszło? Mam teorię, według której twórcy po prostu uznali opowiedzenie o dzieciństwie głównego bohatera za swój smutny obowiązek. Mam także przeczucie, graniczące z pewnością, że gdyby mieli możliwość pominięcia tego fragmentu, bez wahania by to zrobili. Wszystko, co dotyczyło jego przeszłości, wydawało się zrobione na siłę.
Oczywiście aktorzy również nie pomagają w odbiorze filmu. Ben Affleck, który wtedy wydawał się dobrym wyborem, gra z niesamowitym nadęciem, tak jakby miał kij w wiadomym miejscu. Jennifer Garner nie jest wcale lepsza, a ich „pojedynek” na placu zabaw, który miał chyba symbolizować zaloty, jest naprawdę... dziwny. Chemii między nimi nie ma za grosz. Chciałbym też coś powiedzieć o innej ważnej osobie w życiu Murdocka, czyli o Foggym Nelsonie, wspólniku i przyjacielu głównego bohatera, którego gra tu Jon Favreau. Jest tylko jeden mały, nic nieznaczący problem – w tym filmie go praktycznie nie ma. Poza kilkoma scenami można by go było wyciąć z tego filmu i nikt by się nie zorientował. Jest to kolejny przejaw niekompetencji scenarzystów – w końcu to ważna osoba w życiu Matta Murdocka.
Jest też kilka nieścisłości. W filmie w pewnym momencie jest powiedziane: „Kingpin nie zabija tylko ciebie, ale całą twoją rodzinę”. Skoro więc Fisk pozbywa się członków rodziny swojej ofiary, to dlaczego nie zabił Matta? Wiem, że wtedy wydarzenia z filmu nie miałyby miejsca, ale wydaje mi się to dziwne. I pojawia się masa pytań: nie chciał go zabić? Nie zauważył go? A może jeszcze takiej zasady nie wyznawał? Pochyliłbym się nad ostatnim argumentem. Mógłbym go kupić, ale jest z nim problem. Mianowicie taki, że nie jest to pokazane w filmie. I właśnie przez takie rzeczy cały czas będą nam towarzyszyć wątpliwości podczas seansu.
No dobra, ale czy jest coś, co twórcom tej produkcji się udało? Od strony wizualnej jest naprawdę niezła, zwłaszcza w scenach nocnych. A zmysł radaru jest wręcz fenomenalny. Sceny akcji też nie są najgorsze, ale bądźmy szczerzy – serial Netflixa pod tym względem był o niebo lepszy. Wątpię, aby bijatyka w barze z filmu Johnsona była tak często wspominana, jak scena walki w korytarzu z pierwszego sezonu, ta na klatce schodowej z drugiego czy starcie w więzieniu, które miało miejsce w finałowej części.
Muszę jednak przyznać, że sceny akcji w filmie są naprawdę przyzwoite. A najjaśniejszym punktem obrazu twórcy Ghost Ridera są, o ironio, czarne charaktery, czyli Fisk (Michael Clarke Duncan) i Bullseye (Colin Farrell). Aktorzy doskonale czuli się w swoich rolach i robili, co mogli, by dobrze wykorzystać scenariusz. Oglądanie tych dwóch na ekranie to czysta przyjemność. Patrząc na nich, a zwłaszcza na Farrella, można odnieść wrażenie, że urwali się z jakiegoś innego filmu o superbohaterach. Są to postacie wyrwane z kreskówki.
Jest jeszcze jeden aspekt tego filmu, o którym trzeba wspomnieć. Chodzi o wersję reżyserską. Zanim zadacie to pytanie – tak, jest wersja reżyserska tego tworu. Trwa o pół godziny dłużej. Ma rozwinięty wątek pewnej osoby wrobionej w morderstwo i pokazuje pracę głównego bohatera jako adwokata, co jest naprawdę ciekawe i aż prosiło się, by trafić do kinowej wersji. Dlaczego tak się nie stało? Odpowiedzi należy szukać w pokazach testowych. Widownia chciała więcej Matta z Elektrą, więc chyba nie ma co się dziwić, że dostaliśmy to, co dostaliśmy.
Daredevil to już nieco zapomniany twór, który został skrzywdzony, zresztą jak wiele filmów, przez pokazy testowe. Może gdyby twórcy nie brali pod uwagę zdania widzów, dostalibyśmy lepszą produkcję. Bo ostateczna wersja jest niezbitym dowodem na to, że niektórzy bohaterowie muszą na swoje pięć minut trochę poczekać.