Metro, czyli apokalipsa po "naszemu". Oto dlaczego powinna powstać aktorska adaptacja
Ron Perlman we wstępie do Fallouta stwierdził, że wojna się nie zmienia. Metro Dmitrija Głuchowskiego to najlepszy dowód na to, że do tematu wojny i postapokalipsy można podejść w inny sposób, niż robią to Amerykanie.
Pamiętacie ten moment w Toy Story, kiedy to Andy rzucił Chudym o ziemię i powiedział, że już nie chce się nim bawić? Mam wrażenie, że podobny los może za kilka lub kilkanaście lat spotkać komiksowe adaptacje. Nie należę do obozu, który twierdzi, że jest to nieuniknione, ale uważam, że gatunek ten pożre wkrótce własny ogon. Już teraz podrygi Kinowego Uniwersum Marvela wydają się żałosne, a dopychanie butem nostalgii do każdej produkcji, żeby tylko zwabić widownię przed ekran, wskazuje na niepochlebny stan. Twórcy mają jeszcze szansę na odwrócenie tej sytuacji. Bardzo możliwe, że przyczyni się do tego James Gunn i jego DCU, które wydaje się skrzętnie zaplanowane.
Hollywood przypomina mi teraz Andy’ego, a "komiksówki" – Chudego. Kto będzie Buzzem Astralem w tym równaniu? Chodzi mi oczywiście o adaptacje gier. Kiedyś ciążyła nad nimi klątwa. Ilekroć w kinie pojawiała się produkcja na podstawie gry komputerowej, to można było śmiało założyć, że będzie do niczego. Nie spodoba się ani nowym odbiorcom, ani fanom, których tylko wkurzy nieudolnym żerowaniem na tym, co znajome. Jednak niedawno nastąpiła pewna odwilż. Filmy i seriale będące adaptacjami gier aktualnie radzą sobie wyśmienicie – zarówno w kinach, jak i na małym ekranie. Super Mario Bros. Film skasował ponad miliard dolarów, a takie The Last of Us czy Arcane zdobyły nagrody Emmy. Wyniki oglądalności jasno wskazują, że ludzie chcą więcej dobrych adaptacji gier, a te przychodzą twórcom i Hollywood coraz naturalniej; zupełnie tak, jakby ktoś złamał szyfr i podzielił się z innymi wiedzą na temat tworzenia dobrych produkcji opartych na grach niczym mistrz Splinter.
Część z Was spojrzy na tytuł, a potem zobaczy, że rozprawiam tu o adaptacjach gier. Bez obaw – zamierzam wytłumaczyć, dlaczego liczę na to, że powstanie adaptacja serii Metro Dmitrija Głuchowskiego bliższa grom niż książkom.
Postapokalipsa... postapokalipsa jednak się zmienia
Mówi się, że w życiu są pewne tylko dwie rzeczy – śmierć i podatki. Jedno z tych dwóch towarzyszy ludzkości od samych początków i – o ile nie pojawi się technologia wyjęta z cyberpunkowych opowieści – będzie nękać do samego końca istnienia naszego gatunku. Jednak jest coś straszniejszego niż śmierć. To wizja postapokalipsy.
Przed wiekami takie wizje towarzyszyły zwykle religiom, które przepowiadały, że kiedyś nadejdzie koniec wszystkiego, co znane. Jednak dopiero w poprzednim wieku, gdy ludzkość stworzyła broń masowego rażenia, zdolną faktycznie zmieść nasz gatunek z powierzchni ziemi, te obawy stały się rzeczywiste. Końcówka II wojny światowej pokazała, jak okropnym narzędziem zagłady jest broń atomowa, a Zimna Wojna przez dekady trzymała świat w niepewności. Ludzkość nie raz i nie dwa zbliżyła się do tego, by włożyć płaszcz, umieścić kapelusz na głowie i raz na wieki opuścić ten łez padół, gdy dochodziło do przerzucania się bombami z obu stron globalnego konfliktu. Społeczeństwa trwały i karmiły się strachem wynikającym z tego, że każdy dzień mógł być ich ostatnim. A gdyby tak do apokalipsy doszło, ale wcale nie oznaczałoby to końca ludzkości? Z pozoru pocieszająca wizja... może być gorsza od samej śmierci.
Wszystkie adaptacje gier obecnie w produkcji
Apokalipsę można serwować na kilka sposobów. Może być wesoło, dziwnie i specyficznie, jak na przykład w Falloucie, który w tym roku cieszył się wielkim skokiem popularności za sprawą serialu Prime Video. Ucieszył fanów i przekonał do siebie tych, którzy Nuka Coli nigdy w ustach nie mieli. Może być też poważnie, dorośle i bardzo osobiście, czego dowodem jest wielokrotnie nagradzane The Last of Us, traktujące o ludzkiej psychice, motywie zemsty, ale też nadziei i poszukiwaniu człowieczeństwa. Metro to jeszcze inna para kaloszy – stały one na zadymionym przez tanie fajki ganku i są umorusane po kolana w grząskim błocie; prawdopodobnie pozdzierane, śmierdzące i takie, w które nikt już by nie chciał włożyć, ale nie ma innego wyjścia. Nie zrozumcie mnie źle – Metro to piękna historia o ludzkich wartościach, moralności i harcie ducha, ale nie opakowana w kolorowe pudełeczka czy zawinięta różowymi wstążeczkami. To opowieść brudna, brutalna i pozbawiona skrupułów. Bliższa realiom, które znane są Polakom. To nie jest apokalipsa na kolorowo i wesoło. To dołująca, skłaniająca do głębokich refleksji historia, która może nie przypaść do gustu szerokiej publiczności – i to jest moim zdaniem jedynym, ale też niestety kluczowym powodem, przez który do tej pory nie dostaliśmy jeszcze Metra w innym wydaniu niż growe. A raczej powinienem powiedzieć: nie dostaliśmy pełnej wersji takowego, ponieważ przy premierze Metro: Last Light pojawił się aktorski zwiastun, który w idealny sposób ukazuje przytłaczający, szarobury klimat tego postapokaliptycznego świata i najlepiej obrazuje moje osobiste oczekiwania i wizję na produkcję z żywymi aktorami. Jeśli nie obejrzeliście, to będzie dla Was seans obowiązkowy!
Dlaczego Metro powinno powstać?
Ludzkość jest gotowa na kolejną apokalipsę. Dowodem na to są wyniki oglądalności Fallouta oraz The Last of Us. To też idealny moment na tego typu produkcje, ponieważ świat przypomina kociołek, który ktoś zostawił na dużym ogniu. Na razie zapaliły się firanki, ale kto wie, ile czasu potrzeba, by ogień liznął całą resztę.
Jeśli Metro powstanie, to będzie ono bliższe grom. Dlaczego? Gry wypracowały swój wyjątkowy styl wizualny, który wystarczy teraz tylko zaczerpnąć do produkcji aktorskiej. To dzieła nie tylko pobłogosławione przez Głuchowskiego, ale też kochane przez tysiące graczy na całym świecie. Nie ma sensu zmieniać czegoś, co działa. Ciekawi mnie natomiast kwestia samej adaptacji. Książkowe Metro 2033 wszystko rozpoczęło. Studio 4A Games następnie zaadaptowało całość z pomocą pisarza, ale już kolejna część, czyli Last Light, powstała głównie za ich sprawą. Co więcej, autor książek później sam inspirował się grami. Obie te wersje szły niejako ramię w ramię. Potencjalni twórcy mieliby tu więc wybór – tworzyć własne opowieści w tym świecie lub po raz kolejny opowiedzieć historię Artema. Jeśli wybiorą to drugie, to będą mieć kolejne rozgałęzienie w tunelu metra, czyli wybór narracji growej lub książkowej. Te w kilku miejscach znacznie się od siebie różnią, choć prowadzą w gruncie rzeczy do podobnych wydarzeń.
Głuchowski nie wydaje się też tyranem ani perfekcjonistą, który przyciskałby swoje dzieci do piersi i nie pozwalał nikomu ich tknąć. Współpracował on z 4A Games przy serii gier, ale też zezwolił na całe mnóstwo spin-offów dziejących się w stworzonym przez niego świecie. Są nawet takie, których akcja dzieje się w Polsce! To na pewno spodobałoby się analitykom nastawionym na wyciskanie ostatnich soków z każdej marki, która się nawinie pod licznik Geigera.
Mówiłem już we wstępie, że Hollywood zaczyna rozumieć, z czym się je adaptacje gier. Przy Metrze muszą jednak uważać, żeby się nie udławić. To nie jest łatwo wchodzący fast food pokroju Fallouta, idealnie dostosowany pod amerykańskiego odbiorcę i pełny nawiązań do jego kultury. To wschodnioeuropejska produkcja pełna smaczków dla mieszkańców tego regionu. To również lektura na tyle pojemna, że edycją zawierającą wszystkie części głównej serii można by było wybić komuś z powodzeniem zęby – wiem, bo mam na półce. Z tego powodu uważam, że jedynym słusznym rozwiązaniem byłaby adaptacja przeznaczona na mały ekran. Żeby w pełni poczuć zaszczucie i dać się przytłoczyć tym światem, należy pozwolić mu się wciągnąć. Dwugodzinny film nie będzie w stanie tego osiągnąć. W książce Głuchowskiego jest też zbyt wiele przemyśleń, refleksji i rozważań, które trzeba by było wyciąć. To pozbawiłoby głębi narrację, która stanowi o sile i wyjątkowości tych książek.
Dlaczego Metro może powstać?
Metro uczy nadziei. I ja również tę nadzieję posiadam. Są trzy fakty, które przemawiają za tym, że aktorska adaptacja Metra może powstać.
Po pierwsze
Świat lubi apokalipsę. Mówiłem o tym już wcześniej i podtrzymuje te słowa. Ludzie kochają się bać, dlatego gatunek horroru jest tak popularny. Niektóre motywy nigdy nie stracą na zainteresowaniu. Uważam, że tak będzie z tym - przynajmniej dopóki żadna z tych fikcyjnych wizji nie stanie się prawdziwa. Fallout i The Last of Us udowodniło, że postapokalipsa jest w cenie, a odpowiednio przedstawiona potrafi porwać szeroką publiczność.
Po drugie
Seria gier od 4A Games tkwi od jakiegoś czasu w świadomości graczy. Pojawiły się trzy części, a każda kolejna była popularniejsza od poprzedniej. Nad wszystkimi pieczę sprawował Głuchowski, który dzielił się wskazówkami i sam zbierał inspiracje do swojej twórczości. To naturalna harmonia, dzięki której ta seria kwitnie – na papierze i na ekranie. To, że artyści z 4A Games stworzyli już w pewien sposób świat Głuchowskiego i zmienili litery na piękne projekty graficzne, ułatwia pracę potencjalnym przyszłym twórcom. Uważam, że Metro nie byłoby bardzo drogie w produkcji. Na tym polega cały trik. Większość akcji dzieje się w metrze. W zaszczutych, pogrążonych w ciemności tunelach, w których niejeden człowiek się zgubił i oszalał lub stanowił pokarm dla zmutowanych istot. Pokuszę się o stwierdzenie, że moim zdaniem adaptacja książek Głuchowskiego wyszłaby taniej od kolorowego i chwilami retrofuturystycznego Fallouta. Tu nie ma żadnych latawców i kolesi w wielkich zbrojach nazywających się rycerzami. Są inne, równie wyjątkowe i jeszcze dziwniejsze stworzenia, ale one nie są tak zainteresowane pochłanianiem budżetu, co RNK nakładaniem kolejnych podatków.
Po trzecie
Hollywood jest próżne. W szczycie popularności peleryniarzy pompowano kasę w kolejne produkcje, w których bohaterowie nosili rajtuzy. Takich filmów i seriali wylęgło się całe mnóstwo i po części przyczyniło do znudzenia (przynajmniej mojego). Teraz Hollywood ostrzy sobie zęby na adaptacje gier, a Metro może być kąskiem zbyt smakowitym, by go zignorować. Prime Video ma Fallouta, a Max The Last of Us. Skoro postapokalipsa tak dobrze się sprzedaje, to pozostaje tylko czekać, aż któryś z gigantów zgłosi się po kolejnego reprezentanta gatunku. Podobnie było z serialami fantasy. HBO słynęło z Gry o tron, Max ma Ród smoka, Prime Video Pierścienie Władzy oraz Koło czasu, a Netflix Wiedźmina. Liczę jednak, że jeśli będzie jak w scenariuszu powyżej, to Metra nie dostanie Netflix...
Dlaczego Metro nie powstanie?
Metro uczy nadziei, to prawda, ale też potrafi zdzielić mokrą szmatą po twarzy. Chociaż nadzieja umiera ostatnia i światełko we mnie nie gaśnie, to nie mogę odwracać wzroku od dwóch argumentów, które w mojej ocenie nie pozwolą na stworzenie pełnoprawnej adaptacji Metra w najbliższym czasie.
Po pierwsze, kogo to interesuje? Fallout jest bardzo, ale to bardzo głęboko osadzony w amerykańskiej popkulturze. Przeciętny zjadacz chleba w Teksasie jest w stanie bez mrugnięcia okiem wyłapać piętnaście nawiązań w każdej klatce serialu czy lokacji w grze. Nawet bardziej osobiste i intymne The Last of Us osadzone jest w Stanach Zjednoczonych, co pomaga największej widowni Hollywood w oswojeniu się z tym dziełem. Metro to książka napisana przez rosyjskiego autora, której akcja dzieje się na terenie zdewastowanej przez wojnę atomową Rosji. Nawiązań jest tu bez liku, tak jak w Falloucie, ale przeznaczone one są głównie dla Słowian. Amerykański widz może zwyczajnie nie być zainteresowany taką produkcją. W dodatku książki są stosunkowo wolne, pełne filozoficznych przemyśleń, dialogów i dziwnych zjawisk. Nawet gdyby dodać tam więcej akcji w stylu gier, to nie byłaby to zabawna i porywająca rozrywka w stylu Fallouta. Jeśli ktokolwiek dałby temu szansę, to musiałby być gotowy na ogromne ryzyko. Czarnobyl pokazał, że zachodnią publikę da się zainteresować światem bliższym nam, ale nie jest to łatwe zadanie. Mało która produkcja jest tak wybitna.
Z drugim powodem jest znacznie trudniej. W dobie konfliktu w Ukrainie i napięć na całym świecie wątpię, że Hollywood zdecyduje się na stworzenie odważnej opowieści, która przedstawia Rosję zniszczoną przez USA w wojnie atomowej. W dodatku napisaną przez ukrywającego się, rosyjskiego pisarza. To dość delikatny temat i nie jestem przekonany, czy dodaje on temu pomysłowi atrakcyjności, czy wręcz przeciwnie.
Moim zdaniem aktorska adaptacja Metra nie powstanie w ciągu najbliższych kilku lub kilkunastu lat. Mam nadzieję, że nie będę mieć racji, ponieważ jest to murowany kandydat na jedno z najlepszych dzieł w popkulturze. To postapokalipsa inna niż wszystkie i w rękach odpowiednich twórców mogłaby być dziełem równie wybitnym i przekraczającym granice kulturowe, co Czarnobyl.