Eurowizja według Netflixa. Wracam do filmu, który pokochacie albo znienawidzicie
Eurowizja wciąż trwa. Przed sobotnim finałem z wyczekiwanym występem Justyny Steczkowskiej przypominamy o filmie, który miał niegdyś sprzyjać słynnemu konkursowi. Czy warto obejrzeć netflixową wizję?
Są takie dni w roku, których wyczekujemy z ogromną niecierpliwością. Na przykład Święta Bożego Narodzenia, poprzedzające kultowe reklamy z ciężarówką Coca-Coli. Aby wczuć się w grudniowy klimat, niektórzy już w październiku kupują ozdoby choinkowe, a na ekranach telewizorów odpalają Holiday czy polskie cudo kinematografii zwane Listami do M. O tym drugim napisałam nawet osobny tekst. W podobny sposób zachowują się fani Konkursu Piosenki Eurowizji, którzy już od stycznia śledzą państwowe preselekcje i oceniają zgłoszone do nich piosenki. Od niemal siedemdziesięciu lat to tradycja wielu dumnych Europejczyków. Netflix zadbał o to, by umilić nam te wyczekiwania. W jaki sposób?
Niektórzy mogli zapomnieć o produkcji Willa Ferrella i Davida Dobkina, Amerykanów, których zaintrygowała tradycja stojąca za Eurowizją. Film o fikcyjnym zespole Fire Saga z Islandii zadebiutował w 2020 roku. Pierwotnie miał dodatkowo promować konkurs, który corocznie jest organizowany w maju. Jak wiemy, te plany pokrzyżowała pandemia koronawirusa, która wymusiła pierwsze w historii anulowanie wydarzenia. Konkurs Piosenki Eurowizji zdążył wrócić na ekrany, ale wszyscy zdali się zapomnieć o filmie. Wszyscy, poza działem marketingowym streamera, który przypomina o niesłynnej piosence Ja Ja Ding Dong. Trochę szkoda, bo – muszę to dobitnie zaznaczyć – Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga to niezły film. Nie jest to dzieło oscarowe, bo ma gorsze momenty, ale dobrze oddaje klimat, który wierni fani konkursu pokochali.

Od fanów dla fanów Eurowizji
Ekranowa opowieść, którą Ferrell wykombinował wraz z Dobkinem, jest niczym laurka wykonana przez rezolutnego dzieciaka. Ładna, kolorowa, z ogromnym serduchem. Panowie usłyszeli jeden warunek przed nakręceniem filmu: może być komicznie, ale nie pastiszowo. Myślę, że do tej granicy prawie doszli, ale jej nie przekroczyli. To mocno przerysowana, momentami wręcz surrealistyczna komedia, natomiast jest sporo smaczków, które mogą zadowolić organizatorów konkursu oraz ich widownię. Karuzelę rozkręcamy od małego Larsa (Ferrell), który tańczy przed telewizorem do Waterloo zespołu Abby. Później bohater wyśpiewuje słynne wersy w ikonicznej scenie sing-along, do której dołączyły znane z Eurowizji twarze. Na ekranie widzimy Loreen, Nettę, Conchitę Wurst, a także reprezentantów z Francji, Estonii, Ukrainy i wielu innych państw. Na imprezie nie mogło też zabraknąć Aleksandra Rybaka, który oczywiście przyniósł ze sobą skrzypce.
Podczas drugiego seansu cena z grupowym śpiewaniem nie poruszyła mnie tak bardzo, jak krótkie cameo Salvadora Sobrala, portugalskiego zwycięzcy z 2017 roku, który chwilę przed konkursem miał bardzo niskie notowania. Montaż z jego piosenką Amar Pelos Dois w tle mnie nawet poruszył – być może z powodu mojej sympatii do niego (albo jego wrażliwości, która wylała się prosto na ekran).
Mało tego! Na cameo zasłużył sobie również influencer, którego mogą dobrze kojarzyć zagraniczni fani Eurowizji albo koneserzy memów. William Lee Adams prowadzi blog Wiwibloggs, głównie poświęcony konkursowi. W filmie pełni funkcję jednego z komentatorów, tuż niedaleko Grahama Nortona, którego cięte riposty na kanale BBC są zwykle bezcenne. Nie mogło go więc zabraknąć i tutaj, choć przyznam, że w rzeczywistości potrafi wymyślić dużo lepsze teksty niż te, które znalazły się w scenariuszu.
Choć twórcy poszli na skróty, które momentami spłycają prawdziwe zasady konkursu, zdołali odnieść się do żartów ostatnich lat. Widzowie zapewne docenili uszczypliwość w stronę Wielkiej Brytanii, która wielokrotnie otrzymywała niską albo zerową punktację. Z kolei Dan Stevens gra reprezentanta kraju, w którym nie ma miejsca dla gejów – tym sposobem nawiązano do udziału homofobicznej Rosji w konkursie, który otwarcie opowiada się za prawami osób LGBT. Wyśmiano również mikrosojusze, które zawiązują się między dobrodusznymi sąsiadami. Estonia głosuje na Łotwę i na odwrót, słynne jest też przywiązanie Grecji do Cypru.
Zadbano również o szczegóły wizualne, które wręcz wpisują się w eurowizyjne bingo – choćby kształt sceny oraz ogień, który zdaniem wielu wykonawców dodaje występom pikanterii. Co ciekawe, gigantyczne koło dla chomika faktycznie pojawiło się na Eurowizji, ale nie spowodowało kłopotów na scenie. Niektórzy bohaterowie również musieli być inspirowani prawdziwymi artystami. Choćby Greczynka Mita Xenakis, grana przez Melissanthi Mahut, mocno przypominała mi Eleni Foureirę, która swego czasu zrobiła furorę z piosenką Fuego. Demi Lovato gra kandydatkę idealną, którą spotkał okrutny los. O reszcie nawiązań mogłabym mówić bez końca, choć jestem pewna, że część z Was wychwyci je samodzielnie. Mimo na wskroś przerysowanego scenariusza, prośba organizatorów konkursu została wysłuchana. Dobkins stworzył list miłosny z humorystycznym twistem. Chociaż nie wszystkich ten film rozbawi.
Camp czy kicz?
Historia zespołu Fire Saga jest okej, jeśli postrzegamy ją jako parodię konkursu oraz całej otoczki medialnej wokół niego. Dziś Olaf domagający się utworu Ja Ja Ding Dong jest dla mnie odgrzewanym kotletem, jednak trafnie skwitował mentalność współczesnej widowni. W końcu lgniemy do tych najprostszych piosenek, które nasze uszy znają od lat. Komercyjny pop króluje nad artystyczną niszą. Podobały mi się również sceny pokazujące, jak prawdopodobnie wyglądają preselekcje w państwowej telewizji, a także proces wprowadzania zmian w eurowizyjnych piosenkach. Skoro za remix odpowiada k-popowy twórca albo szwedzki producent, to musi wypaść dobrze, prawda? Co więcej, stereotypowy obraz Islandii nie kłuje w oczy, nawet jeśli bohaterowie są ukazywani jako mało bystre wieśniaki, które na co dzień zajmują się łowieniem ryb i wierzą w elfy. Nadal doceniam fakt, że akurat ten kraj wytypowano na głównego bohatera – w rzeczywistości często staje się czarnym koniem podczas Eurowizji.
Czy wszystkie żarty siadły? Jeśli bawił Was Emotki. Film, to raczej nie będziecie zawiedzeni. Jest sporo gagów o męskim układzie rozrodczym czy seksie, a sama postać Larsa została wykreowana na ekscentrycznego gościa, któremu średnio wychodzą kontakty społeczne. Fabuły nie ratuje mocno schematyczny wątek romantyczny, którego równie dobrze mogło nie być. Szczególnie że w przypadku Ferrella i Rachel McAdams trudno mówić o ekranowej chemii. Zdarzają się też bzdurki fabularne i błędy logiczne – jakim cudem Lars obraził się na świat i poleciał do domu, nie wiedząc o przejściu do finału konkursu? Jego zachowanie było bezsensowne i egoistyczne, ale także zaprzeczało jego wielkiej, idealistycznej miłości do Eurowizji.
Ten scenariusz ratuje wyłącznie obsada, która doskonale spisuje się w komediowym formacie, a także cieszy się sympatią widza. Dobrze było zobaczyć Pierce'a Brosnana jako surowego ojca Larsa, choć poza swoim brakiem wiary w syna nie miał zbyt wiele do zagrania. Z kolei McAdams nieźle oddaje emocje lojalnej Sigrit, która próbuje odnaleźć swój głos. To wszystko sprawia, że Historii zespołu Fire Saga bliżej do definicji campu niż kiczu.
Zresztą to produkcja samoświadoma, której głównym celem jest rozbawienie widzów. Owszem, gdyby nie eurowizyjny wątek, nie wyróżniałaby się niczym. Natomiast to nadal nieszkodliwy tytuł, który można odpalić do gotowania w tle albo zaraz przed sobotnim finałem Eurowizji.

