Hollywood: fabryka snów czy raczej fabryka sztucznych gwiazd? Cofnijmy się do Złotej Ery
Farbowanie włosów, zmiany nazwisk oraz pełna kontrola wytwórni filmowych – tak przez lata kreowano życie gwiazd. Cofnijmy się do Złotej Ery Hollywood i spójrzmy na konkretne przypadki, by zrozumieć ten fenomen.
Chociaż współczesne gwiazdy muszą dbać o swój wizerunek i są związane różnymi kontraktami, to mają zdecydowanie więcej swobody w rozwijaniu kariery niż aktorzy ze Złotej Ery Hollywood, czyli okresu od lat 30. do 60. XX wieku. Dziś artyści są znacznie lepiej chronieni. Za sprawą strajków i działalności związków zawodowych wywalczyli jasne zasady dotyczące wynagrodzeń, czasu pracy i warunków na planie. Ważne były też ruchy społeczne. Wśród nich warto wymienić #MeToo, który doprowadził do wprowadzenia koordynatorów intymności, dbających o nieprzekraczanie ustalonych granic i bezpieczeństwo na planie. Inicjatywa ta zachęciła też wiele artystek do przerwania milczenia na temat niestosownych praktyk, których były ofiarami.
Choć wciąż nie jest idealnie, jest zdecydowanie lepiej niż kiedyś. No właśnie – jak to wyglądało przedtem? Jak przedstawiała się rzeczywistość aktorów i aktorek w czasach Złotej Ery Hollywood, którą dziś wspominamy często z nostalgią i różowymi okularami na nosie? Pozwólcie, że oprowadzę Was po tym świecie.
W pewnym momencie studia filmowe zdały sobie sprawę, że publiczność interesuje się życiem prywatnym aktorów i potrafi przyjść na seans tylko dla nich. Z tego powodu zaczęły traktować ich jak produkty, które można sprzedać. Artyści mieli podpisany kontrakt z jednym studiem filmowym (MGM, Paramount czy Warner Bros.) i nie mogli współpracować z nikim innym, chyba że zgodzono się na ich „wypożyczenie”. Producenci często narzucali swoim gwiazdom konkretne filmy, mimo że wiedzieli, że okażą się porażką. Jeśli ktoś wyrażał sprzeciw, grożono mu zawieszeniem. W takich okolicznościach zostały wykreowane wizerunki między innymi Marilyn Monroe, Clarka Gable’a czy Grace Kelly. Choć stały się dla nich uwierającą łatką, to paradoksalnie właśnie dzięki nim ich nazwiska i twarze przetrwały jako symbole Złotej Ery Hollywood.

Wytwórnia o wszystko zadba
Bijatyka w barze? Skandaliczny romans? Alkoholizm? Na wszystko znajdzie się rozwiązanie. Studia filmowe potrafiły zatuszować wiele grzeszków, negocjując z gazetami plotkarskimi. Widz miał konkretne wyobrażenie o swojej ulubionej gwieździe, a wytwórnie musiały je podtrzymywać. Ówczesne społeczeństwo było bardzo konserwatywne, dlatego dbano o wizerunek i pozory. Aranżowano randki, a nawet małżeństwa, zwłaszcza jeśli ktoś był homoseksualistą, by sprzedać widzom konkretną fantazję idealnego amerykańskiego obywatela. Dobrym przykładem może być Rock Hudson (Olbrzym, Kiedy nadejdzie wrzesień), który za namową swojego agenta miał poślubić Phyllis Gates, żeby uciszyć plotki. Ich związek i tak rozpadł się po trzech latach.
Jeśli między aktorami doszło do romansu, który mógł wywołać duży skandal, robiono wszystko, żeby to ukryć. Kiedy zamężna Vivien Leigh pracowała na planie Przeminęło z wiatrem – jednego z największych projektów – wymagano od niej absolutnej dyskrecji w sprawie jej związku z żonatym Laurencem Olivierem (Hamlet, Maratończyk). W tamtym czasie nie mogli widywać się publicznie na planie, dlatego spotykali się w hotelu. Pozory i dbanie o dobry wizerunek było kluczowe. Dopiero kiedy zakończyli poprzednie małżeństwa, mogli wziąć ślub i cieszyć się swoją miłością bez strachu o to, co powiedzą ludzie.
Aktorzy grali postacie nie tylko w kinie czy telewizji, ale też we własnym życiu. Clark Gable był szarmanckim dżentelmenem, a Rita Hayworth femme fatale. Sama zresztą miała mówić: "Mężczyźni idą do łóżka z Gildą, ale budzą się ze mną". Podobny mechanizm zadziałał w przypadku Marilyn Monroe, której przypisano rolę seksbomby i stereotypowej głupiej blondynki – kobiety grzeszącej wyglądem, lecz nie inteligencją. Obecnie coraz częściej podkreśla się, że prywatnie była osobą oczytaną, interesującą się literaturą i znacznie bardziej świadomą, niż sugerował jej filmowy wizerunek. Niestety, łatka seksbomby przylgnęła do niej na całe życie i do dziś sprawia, że patrzy się na nią głównie przez ten pryzmat, co widać chociażby po Blondynce.

Brązowe włosy są niemodne
Wygląd był tak samo ważny, jak talent. Kiedyś, podobnie jak dzisiaj, był on narzędziem do kreowania wizerunku. Pomyślmy o Margot Robbie czy Sydney Sweeney – są kojarzone z pięknymi jasnymi włosami, gdy w rzeczywistości ich naturalnym kolorem jest brąz. Odsyła nas to do lat 30. i 40., kiedy Rita Hayworth pod dyrektywą studia przefarbowała ciemne loki na rude, żeby być bardziej oryginalna. Dzięki takim filmom jak Marzenia o karierze, Modelka, Gilda, widownia poznała aktorkę jako rudowłosą. Kiedy dla roli Elsy w Damie z Szanghaju postanowiła zmienić kolor włosów na blond, widzom to nie przypadło do gustu, a sam film nie odniósł wtedy sukcesu, chociaż obecnie jest uznawany za klasyk kina noir.
Choć czasy się zmieniają, wizerunki aktorów pozostają istotnym elementem w branży. Morgan Freeman często obsadzany jest w rolach mentora lub wiernego towarzysza, który staje się przewodnikiem dla głównego bohatera. Z kolei Tom Hanks od lat kojarzony jest z postaciami poczciwych, dobrych ludzi, budzących zaufanie i sympatię widzów. Co nie zmienia faktu, że te ramy nie są już tak stalowe, jak kiedyś.
Dbano nie tylko o wygląd, ale też o imiona i nazwiska. Z Frances Ethel Gumm powstała Judy Garland, a z Marion Michael Morrison narodził się John Wayne. Współcześnie zmiana nazwisk też jest na porządku dziennym, ale aktorzy mają na to zdecydowanie większy wpływ. Na przykład Winona Ryder to tak naprawdę Winona Laura Horowitz, a Jamie Foxx to Eric Marlon Bishop. Dlaczego gwiazdy w ogóle to robią? Czasem jest to próba wyróżnienia na tle innych. Innym razem – świadomość, że oryginalne nazwisko może być trudne do wypowiedzenia i zapamiętania.

Czy wizerunek może chronić przed plotkami?
Za wyrafinowaną i chłodną uznawana była ulubienica Hitchcocka – Grace Kelly. Jej najsłynniejsze role, w których błyszczała elegancją i atrakcyjnością, tylko utrwaliły ten publiczny image. Była tym, czego Ameryka lat 50. w czasach boomu gospodarczego i dobrobytu potrzebowała. Grzeczna, przyzwoita i amerykańska dziewczyna, która podobała się mężczyznom, ale też nie pałała tak otwartym seksapilem jak Marilyn Monroe. Ten wizerunek ratował ją przed skandalami i plotkami. Publiczności wydawało się, że żyje jak zakonnica, a prywatnie miała bardzo aktywne życie seksualne. Sama przyznawała, że w młodości często się zakochiwała. Jednak liczba jej romansów, jak zauważył Donald Spoto w biografii o niej, jest wyolbrzymiona. Wiele z nich jest niepotwierdzonych – chociażby romans, który jej się przypisuje z Clarkem Gablem (Ich noce, Przeminęło z wiatrem).
Ciekawym przypadkiem jest Audrey Hepburn (Rzymskie wakacje, Śniadanie u Tiffany’ego), która stanowiła fenomen lat 50. Była drobna, szczupła i miała mały biust, gdy w Hollywood królowały seksbomby. Kiedy wytwórnia chciała, żeby wypychała stanik, stanowczo odmówiła. Prasa musiała wymyślić dla niej i dla Grace Kelly nowe słownictwo. Audrey często nazywano elfem czy chochlikiem, a Grace damą z dobrego domu. Obie reprezentowały swoim wizerunkiem styl i elegancję, ale też atrakcyjność. Co ciekawe, Kelly i Hepburn obsadzano z dużo starszymi aktorami jak Fred Astaire, Gary Cooper czy Frank Sinatra. Może dlatego, że ich seksapil był bardziej subtelny? Dlatego ekranowy związek między uroczą dziewczyną a mężczyzną w średnim wieku był aseksualny i do zaakceptowania przez widownię?
Kiedyś to wytwórnie i gazety mogły kontrolować artystów – wymyślać im imiona, fryzury i romanse. Dziś… kontrolują ich media społecznościowe. Obecnie mamy więcej informacji o prawdziwym życiu gwiazd. Wiemy, że za seksowną Marilyn Monroe kryła się nieśmiała Norma Jeane, lecz zawsze będziemy mieć w głowie image, który stworzyła popkultura. Chociaż artyści mają większą swobodę, to nieuniknione są też wpadki. Pomimo że mają swój PR i media training, to zawsze mogą powiedzieć o jedno słowo za dużo.


