Aktor z 1670 doprowadził mnie do łez. Rozmawiam z Moniką Majorek o Innego końca nie będzie [WYWIAD]
Miałam wiele pytań do Moniki Majorek. Jak udało jej się znaleźć aktorów, którzy autentycznie wydają się rodzeństwem? Kto stał za wytartą kanapą i brudnymi rękoma? A przede wszystkim – kto przeleje mi pieniądze za zużyte w trakcie seansu chusteczki?
Niełatwo doprowadzić mnie do płaczu. Nie płakałam nawet na Królu Lwie, przez co wielokrotnie byłam oskarżana o brak serca. Jednak filmowi Innego końca nie będzie to się udało. Częścią winy obarczam genialnego Bartłomieja Topę, którego na pewno znacie z netfliksowego hitu 1670. Jeśli chcecie zobaczyć go w zupełnie innej kreacji, biegnijcie 28 lutego do kina.
Tymczasem ja miałam okazję porozmawiać z Moniką Majorek, reżyserką dzieła. Bo kto, jak nie ona, powinien znać odpowiedzi na pytania, które narodziły się w mojej głowie w trakcie seansu? Zapraszam do lektury, jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś o nastawieniu „żyć, żeby żyć” i kręceniu w lodowatej wodzie przy deszczu.

Paulina Guz: Cześć. Jeśli mam wory pod oczami, to tylko dlatego, że płakałam w nocy przez Innego końca nie będzie.
Monika Majorek: [śmiech] Dzięki! Czyli film działa.
Chciałabym zacząć od scenografii. Mam wrażenie, że w wielu polskich filmach, szczególnie mainstreamowych, wnętrza wyglądają jak wystawa z Ikei. Za to w Innego końca nie będzie wszystko wydaje się takie prawdziwe. Nawet kanapa ma ślady użytkowania: obicie jest już wytarte przez lokatorów, leży na niej zapomniane pranie.
Fajnie, że zwróciłaś na to uwagę. Naszym celem było stworzenie filmu jak najbardziej prawdziwego. Chcieliśmy, by widz czuł, że jest tu i teraz z bohaterami. Wiedziałam, że przekaz będzie mocny tylko wtedy, jeśli uda nam się to osiągnąć.
Chcieliśmy osiągnąć ten efekt między innymi za pomocą scenografii. Odpowiedzialna za nią była Oliwia Waligóra. Mam wrażenie, że spadła mi z nieba. Jej podejście jest mi bardzo bliskie. To ktoś, kto robi ogromny research przed rozpoczęciem pracy.
Opowiesz coś więcej o całym procesie?
Oliwia sięgnęła do swoich rodzinnych albumów. Ona, nasz operator, Mateusz Skalski, druga scenografka, Kasia Polak, no i ja dzieliliśmy się zdjęciami i wspomnieniami z dzieciństwa. Rozmawialiśmy o tym, jak pamiętamy nasze rodzinne domy, pokoje czy różne detale, na przykład firanki w oknach czy kreski z oznaczeniami wzrostu na ścianie.
Uważny widz będzie mógł też dostrzec, jak z biegiem lat zmieniał się ten dom, który był tak naprawdę szóstym bohaterem filmu; jak kasety VHS powoli zostają wyparte przez kamery cyfrowe, a czas leci do przodu. Zajęło nam naprawdę dużo czasu, by znaleźć to miejsce. A kiedy już się udało, nastąpiło wiele cudownych zbiegów okoliczności: między innymi okazało się, że ten dom ma taką kanapę, która tak ci się spodobała. [śmiech] Właściciele, którzy mieszkali niedaleko, mieli też strych, pełen skarbów, które były dla nas inspiracją.
Wydaje mi się, że trudniej jest osiągnąć naturalny efekt niż mocno stylizowany.
Też mi się tak wydaje. Musieliśmy być ostrożni, ponieważ taki naturalizm łatwo przestylizować. Na przykład koszula, którą nosi bohater, może wyglądać tandetnie, choć jest autentyczna i pochodzi z tego okresu. Było więc dużo kombinowania. Kostiumografki (Marta Kosakowska-Świstak i Elżbieta Frąckiewicz-Kuśnierz) zastanawiały się, w jakich sklepach ta rodzina kupowałaby ubrania. Jakie kapcie mieli, gdzie konkretnie je kupili? Sporo takich pytań zadawaliśmy sobie przed wejściem na plan.
Zwróciłam uwagę, że były chłopak Oli – kiedy oderwał się od pracy, by z nią porozmawiać – miał brudne ręce. Takich detali było o wiele więcej.
To są te małe-duże rzeczy, które również dla mnie, jako widzki, są bardzo istotne. Dzięki nim przestaję myśleć w trakcie seansu, że jestem w kinie. Poza tym lubię rozkładać na czynniki pierwsze scenografię i kostiumy; zastanawiać się, jak coś zostało zrobione. Jestem bardzo wdzięczna mojej ekipie za tę dbałość o szczegóły. Za to, że charakteryzatorki, Monika Czyż i Ewa Błach, zastanawiały się, kiedy Ola myła ostatnio włosy, szykując jej fryzurę; czy jej były chłopak wytarł ręce, zanim do niej podszedł. To naprawdę robi różnicę.

Wiem, że Agatę Kuleszę i Bartłomieja Topę, którzy grają matkę i ojca, wymarzyłaś już sobie wcześniej. Ciekawi mnie jednak, jak wyglądał proces wybierania rodzeństwa. Dynamika tych trzech aktorów – Klementyny Karnkowskiej, Sebastiana Deli i Mai Pankiewicz – była autentyczna. Testowałaś ją, zanim ich obsadziłaś?
Gdy pisałam scenariusz, a cały proces zajął mi dobre sześć lat, bardzo szybko wiedziałam, że chcę stworzyć film o rodzeństwie. W polskim kinie nadal brakuje mi takiej dynamiki na ekranie, a jest to bardzo ciekawy temat. Mówimy zazwyczaj o ludziach, którzy znają się od kołyski i ze sobą dorastali, a w pewnym momencie wchodzą na taki etap życia, gdy zaczyna ich coraz więcej dzielić; dorastają, zmieniają się i trudno im się z tym pogodzić.
Wiedziałam więc, że muszę obsadzić ten film relacjami. Z Violą Borcuch (reżyserką obsady) nie szukałyśmy poszczególnych jednostek, a właśnie odpowiedniej dynamiki. Pierwsza w tym projekcie była Maja Pankiewicz, jeszcze przed Agatą Kuleszą i Bartłomiejem Topą. Wiedziałam, że wszystko zależy od tego, czy znajdziemy aktorów, którzy stworzą z nią dobry zespół, dobrą rodzinę. Zrobiliśmy więc długi casting i niemal dwa lata szukaliśmy odpowiednich osób. Najtrudniejsze było obsadzenie Ajki, ponieważ jest nastolatką, a one dynamicznie się zmieniają. Chcieliśmy kogoś, kto jedną nogą wciąż jest w czasach dzieciństwa, a drugą już wchodzi w dorosłość. I na szczęście na ostatniej prostej odkryliśmy Klementynę Karnkowską. Maję i Sebastiana Delę wybraliśmy już wcześniej i było jasne, że tworzą świetny i zgrany duet. Klementyna idealnie ich dopełniła.
Jeśli mam być szczera, Ajka stała się moją ulubioną bohaterką. Jej trauma w związku ze śmiercią ojca jest zupełnie inna niż pozostałych bohaterów. Dziewczyna jest najmłodsza i jak sama przyznaje, nie pamięta go. Poza tym wydaje mi się, że w tej rodzinie pełniła funkcję bufora. Na przykład w scenie, gdy Pipek popchnął Olę do basenu, zrzuciła też go i wskoczyła za nim, by – moim zdaniem – spróbować obrócić niebezpieczną sytuację w żart.
Tak. Gdy śledziłam ich losy poza ekranem, pomyślałam, że Ajka urodziła się w zupełnie innej rodzinie. Właściwie zawsze rodzimy się w innej rodzinie. Tak, mamy tych samych rodziców i mieszkamy w tym samym domu, ale jest to zupełnie inny etap życia dla jego domowników. Ajka, która urodziła się jako ostatnia, próbuje nadążyć za rodzeństwem. Była dzieckiem, gdy rodzina w pewnym sensie się rozsypała: ojciec umarł, a starsza siostra wyjechała do Warszawy. Znalazła się w bardzo trudnej sytuacji.
W filmie poruszyliśmy zresztą wiele trudnych tematów, ale zależało mi, żeby mimo to znalazło się w nim miejsce na nadzieję i trochę humoru. Może nie żartów, z których śmiejemy się do rozpuku, ale takich, które wywołują mimowolny uśmiech na ustach. I Ajka była właśnie takim jasnym światełkiem w tym filmie.
Moim ulubionym momentem komediowym była scena, w której Ola daje magnes Pipkowi. To „zajebi***e” Sebastiana Deli było majstersztykiem [śmiech]. Ma genialne wyczucie komediowe. Poza tym to właśnie w tym momencie widzowie mogą po raz pierwszy w pełni poczuć, jak wygląda dynamika pomiędzy nimi i ile żalu nagromadziło się w ciągu tych dwóch lat.
To prawda.

Zastanawiało mnie też, jaka była najtrudniejsza scena dla ciebie, a jaka dla obsady. Bo dla mnie najgorszy (i najlepszy zarazem) był moment, w którym Pipek i Ola oglądają kasetę VHS w garażu. Musiałam odwrócić wzrok, ponieważ czułam silne emocje.
Jeśli chodzi o aktorów, to pewnie oni powinni odpowiedzieć na to pytanie. Choć oczywiście pamiętam momenty, gdy nam wszystkim drżały ręce. Było wiele wzruszeń na planie. Były dni, podczas których panowała niezwykle podniosła atmosfera. I podczas jednego z nich kręciliśmy scenę, w której Ola i Pipek znaleźli nagranie. Długo zastanawialiśmy się nad tym, jak stworzyć aktorom odpowiednie warunki na planie. Ostatecznie byli z nimi tylko dwaj operatorzy kamer i dźwiękowiec. Wiedzieliśmy, że będziemy mieć tylko jednego albo dwa duble.
Zależało nam również na tym, by zapewnić komfort Mai Pankiewicz. To trudna aktorska scena i uważam, że pewne reakcje są najsilniejsze i najczystsze tylko za pierwszym razem.
Co ciekawe, aktorzy w tamtym momencie widzieli te nagrania po raz pierwszy. Tak zresztą było niemal ze wszystkimi filmikami. Dzięki temu mogliśmy uchwycić naprawdę autentyczne emocje. Oczywiście, aktorzy wiedzieli, co się stanie (wynikało to ze scenariusza), ale zupełnie inaczej jest coś przeczytać, a zupełnie inaczej zobaczyć na własne oczy.
Bartłomiej Topa zagrał niesamowicie. Domyślam się, że gdybym przeczytała tę scenę na papierze, nie wzruszyłaby mnie aż tak. Sprawił, że nie mogłam powstrzymać łez. Chyba nigdy nie widziałam go wcześniej w takiej roli.
Wiesz, że ja też? To w ogóle była trudna rola. Bo choć fizycznie aktor nie brał udziału w wielu scenach, to tak naprawdę jego postać była obecna cały czas. Jednak wbrew pozorom, to nie była najtrudniejsza scena.
Najtrudniejsza była ta, którą kręciliśmy na basenie. Musieliśmy wyjechać w górskie tereny. Obiekt kiedyś rzeczywiście służył jako basen, ale obecnie jest zbiornikiem retencyjnym na wodę górską. Możesz więc sobie wyobrazić, jaka lodowata była ta woda na początku sierpnia – a nasi aktorzy niestety musieli do niej wskoczyć!
Znów mieliśmy do dyspozycji maksymalnie dwa duble, ponieważ suszenie ich zajęłoby dużo czasu. Szczególnie że byliśmy w środku lasu. Każdy filmowiec wie, jak wygląda założenie „filmowej wioski” w takim warunkach. A w międzyczasie spadł deszcz i wysiadł agregat! To chyba klątwa. Gdy ma się do nakręcenia trudne sceny, wszystko jest przeciwko nam [śmiech]. Więc tak, to była prawdopodobnie najtrudniejsza scena w filmie, szczególnie że była bardzo długa. Kręciliśmy ją cały dzień.
To naprawdę długo.
Napisałam wiele długich scen w tym scenariuszu. Myślałam, że to dobry pomysł przy debiucie, bo ułatwia to kwestie produkcyjne. Niektóre sceny miały sześć stron! Nie wzięłam jednak pod uwagę tego, że wtedy przez – powiedzmy – osiem godzin wraca się do tych samych dialogów, do tych samych emocji. A to potrafi być naprawdę wyczerpujące. Zarówno aktorzy, jak i ja, staraliśmy się ciągle mieć „świeże” spojrzenie, ale nie było to łatwe. Wymagało to od nas całkowitego skupienia, a jednocześnie ciągłego bawienia się i eksperymentowania z materiałem.
Muszę jednak przyznać, że ten deszcz chyba ostatecznie zadziałał na korzyść filmu. To trudna scena, w której konflikt między rodzeństwem sięga zenitu, a złe warunki pogodowe dodatkowo podkreśliły to napięcie.
To twój pierwszy film pełnometrażowy, a już bardzo dobrze wprowadziłaś w życie zasadę „show, not tell”. Była scena, w której Ola siedzi przed nowym mieszkaniem i pali. Wywiązuje się rozmowa między nią a Cezarym. Nie pada nic w stylu „zmieniłam co do ciebie zdanie” czy „teraz cię akceptuję”. Zostało to przekazane w jednym prostym geście – poczęstowała go papierosem, który pełnił funkcję fajki pokoju. Bardzo mi to zaimponowało, ponieważ wielu nawet bardzo doświadczonych twórców miewa z tym problem.
Czy czasem łapałaś się na tym: „Nie, to trzeba wykreślić i jakoś subtelniej pokazać”? Było dużo poprawek w scenariuszu?
Dla mnie miernikiem tego, czy coś było dobre, czy też nie powinno znaleźć się w scenariuszu, były ciarki wstydu – jeśli miałam je, czytając w swojej głowie jakiś dialog, to już wiedziałam, że na planie, gdy usłyszę je z ust aktorów, będzie jeszcze gorzej [śmiech]. Po części dlatego ten proces tyle trwał. Samo pisanie scenariusza jest stosunkowo krótkie, ale później musimy jeszcze „przetrawić go” i wprowadzić poprawki. Jeśli chodzi o subtelności, to zdecydowanie łatwiej jest mi pisać językiem podtekstu, czyli np. szukać tego, co postaci chcą powiedzieć naprawdę, ale chowają się za zupełnie innym dialogiem czy zachowaniem.
Sam proces pisania scenariusza jest dla mnie poszukiwaniem i wyważaniem informacji oraz emocji. Początkowo piszę bardzo informacyjny outline, który później poprawiam. To metoda drabinki – szczebel po szczebelku. Uwielbiam ten proces. Na tym etapie pojawia się struktura, do której wpadają nowe pomysły na sceny. A później pisanie scenariusza…
Ciekawe jest jednak to, co później dzieje się na planie. Bo mogłam sobie coś napisać, ale to, co zrobią z tym aktorzy i jak tchną w to życie, to zupełnie inna bajka. Na planie Innego końca nie będzie był na przykład moment dotyczący wspomnianej przez ciebie sceny, w którym Cezary się roześmiał. Tego nie było w scenariuszu – ale właśnie to ją ożywiło i zmieniło jej nastrój! I stała się jedną z moich ulubionych.
To dobry moment, by powiedzieć, że słowo „syrki” podbiło moje serce. Od razu zrobiło się swojsko. Pomyślałam: „Oni są prawdziwi!”.
Taki był cel. [śmiech]
Chciałabym porozmawiać o jeszcze jednej scenie, w której Ola rozmawia z księdzem na cmentarzu. Z ust duchownego padło coś w stylu: „Niektórzy ludzie zapominają, że trzeba żyć, żeby żyć”. Wydaje mi się, że to było wycelowane nie tylko w ojca, ale również w dzieci. Ola i Pipek żałowali – ona, że wyjechała, a on, że nie.
Ola traktuje te słowa bardzo osobiście, jakby były skierowane pod jej adresem. W postaci Pipka też kotłują się podobne rozważania. „Żyć, żeby żyć” jest niejako przesłaniem tego filmu. Nie można czekać na zbawienie.
W filmie nie chodziło o to, by odkryć tajemnicę ojca – choć przez chwilę można było odnieść takie wrażenie – ale o to, by mimo wszystko żyć dalej.
Ola myślała, że osiągnie spokój, gdy znajdzie odpowiedź na pewne pytanie, ale jej katharsis było gdzie indziej. W prawdziwym życiu rzadko dostajemy jasne odpowiedzi na skomplikowane pytania. I w pewnym momencie trzeba przestać je zadawać, ponieważ nic to nie daje.
Na razie odbyło się kilka pokazów i mogłam zauważyć, że to przesłanie przenosi się przez ekran; że widzowie rzeczywiście pod koniec seansu czuli nadzieję. Cieszę się, bo taki był mój cel – pokazanie, że nieważne, ile się przeszło, można znaleźć ukojenie.
Szczerze? Dla mnie niekoniecznie to była nadzieja. Czułam się jak na seansie Mojego sąsiada Totoro.
Film Hayao Miyazakiego również opowiadał o żałobie. Czuliśmy się tak, jakbyśmy złapali bohaterów za ręce i przeszli razem przez te najtrudniejsze emocje. W przypadku Innego końca nie będzie też poczułam, że ważniejsza od celu jest droga, a od szczęśliwego zakończenia – przetrwanie czegoś, co w tym momencie wydaje się dla nas za dużym wyzwaniem.
Wydaje mi się to ważne dla osób, które przeszły coś podobnego – mieć towarzysza w tej trudnej podróży. Także w formie filmu.
Cieszę się. To w ogóle ciekawe porównanie. Chyba go jeszcze nie słyszałam. Lubię dowiadywać się, jak widzowie odbierają ten film.
Na koniec, był taki szczegół, który bardzo spodobał mi się w finale – dźwięk kasety. Od razu planowałaś tak zakończyć film? Była to fajna klamra kompozycyjna.
Dźwięk kasety wyszedł w montażu. Wszystko inne było zapisane w scenariuszu, ale to nie. Wydaje mi się, że zaproponowała to Katarzyna Leśniak, montażystka – podłożyła to, bo wydawało jej się naturalne, że przecież film tak się kończy, a ja zakochałam się w tym pomyśle. To chyba dobry moment, żeby jej podziękować – nie tylko za to, ale też za całe serce, jakie włożyła w ten film. Praca przy Innego końca nie będzie uzmysłowiła mi, jakie mam szczęście do ludzi. Może nie do pogody, ale do ludzi na pewno!

