Legends of Tomorrow – kicz, którego nie da się nie kochać
Są seriale, o których rozmawia cały świat, a każdy kolejny odcinek elektryzuje nawet głowy światowych mocarstw. Są również seriale, po obejrzeniu których wiele osób ma ochotę psiknąć sobie w oczy gazem pieprzowym i przepraszać własną rodzinę do dziesiątego pokolenia wstecz za to, że w ogóle nacisnęło się play. No i jest Legends of Tomorrow. Serial, który mocno wyłamał się z konwencji superhero, stając się czymś więcej niż tylko kolejnym serialem o jakichś tam superbohaterach. Emisja w każdy poniedziałek na Sci-Fi.
Legends of Tomorrow to pewien fenomen. Przy czym fenomen w skali jednego, serialowego uniwersum, jakim jest Arrowverse, którego dziś jest najlepszym przedstawicielem. Ten dziwny twór (i mowa tu o Arrowverse również) to dziecko sieci The CW, która na masową skalę produkuje seriale. Te w sporej części przypadków okazują się gniotami, wliczając w to ich hity powstałe w oparciu o postacie z komiksów DC, czyli Arrow i Flash. Te dwa seriale zresztą zapoczątkowały wspomniane wcześniej Arrowverse – superbohaterskie uniwersum o mimo wszystko niedużej skali, zamkniętej w jednej sieci telewizyjnej. I jak to z uniwersami bywa, tak i te zaczęło się rozrastać. W efekcie powołano do życia Legends of Tomorrow. Akcja serialu miała się trochę dziać w oderwaniu od wydarzeń z innych produkcji, od czasu do czasu zaliczając tylko camea na potrzeby crossoveru. Zresztą o oderwanie nie było wcale trudno, ponieważ podstawą fabularną stały się podróże w czasie, co oznaczało, że bohaterowie będą przywiązani jedynie do siebie.
Punktem wyjścia dla całej opowieści stał się Rip Hunter – podróżnik w czasie, który za wszelką cenę chce powstrzymać nieśmiertelnego superzłoczyńcę – Vandala Savage'a. Wiedząc, że sam sobie nie poradzi, uznał że będzie potrzebował pomocy największych superbohaterów. A że ci mieli ważniejsze sprawy na głowie, to Rip Hunter zebrał to, co się dało. Czyli taki superbohaterski szrot, który trudno sprzedać, ale nie można się go w żaden sposób pozbyć. Porównanie zdecydowanie oddaje to, czym był pomysł na tę produkcję. Wyraźnie dało się odczuć, że był to trochę taki śmietnik, do którego wrzucono mało istotne postacie z innych seriali, a które trzeba było w jakiś sposób mimo wszystko zagospodarować. Trudno było przewidzieć, czy ten pomysł chwyci, a po emisji pierwszych epizodów było wiadomo, że nie będzie łatwo. Choć to komuś mogło się wydać dziwne – trzeci serial należący do świata Arrowverse często był niżej oceniany od Arrow i The Flash, a gwoli prawdy poza nielicznymi wyjątkami, obie produkcje do wybitnych nie należały. To, co je broniło, to całkiem mocny fandom i oglądalność. Dlatego też Legendy nie miały łatwo tym bardziej, że scenarzyści, zamiast czerpać garściami z możliwości, jakie dają podróże w czasie, działali bardzo zachowawczo. Serial miał potencjał, ale mocno niewykorzystany, przez co bliżej było mu do szybkiej kasacji niż do kolejnych sezonów.
W tym miejscu trzeba sobie zdać sprawę, że kasacja któregokolwiek serialu Arrowverse na tak wczesnym etapie byłaby nie lada sztuką, tym bardziej że Arrow, Flash, a później Supergirl i Batwoman były – co tu dużo mówić, gniotami. Miałkie scenariusze, płascy bohaterowie, choreografia jak z filmów klasy C (choć czasem zdarzały się wyjątki) i naprawdę marne efekty sprawiły, że dla wielu osób oglądanie tych produkcji było (i nadal jest), swoistym guilty pleasure. Legendy w tym towarzystwie odnalazły się więc bardzo szybko, ale na szczęście ktoś w końcu poszedł po rozum do głowy i zrobił to, co miał zrobić już na samym początku – popuścił hamulce (bądź dosypywał regularnie do herbaty magiczny proszek) i powiedział: „Róbta, co chceta”. No to zrobili obecnie jeden z lepszych seriali telewizyjnych, oczywiście tych z niezbyt wysokiej półki.
Nagle serial ze zwykłego przeciętniaka zmienił się we flagowca, z oglądania którego większość widzów czerpie prawdziwą przyjemność. Legendy ze śmietnika, w którym upychano kolejne postacie z innych seriali, stały się produkcją, która zyskała jakość i charakter. Twórcom coś się przestawiło w głowach i zamiast podchodzić zachowawczo do scenariusza, zaczęli go tworzyć, jakby byli na permanentnym haju. Dzięki temu dostaliśmy wiele mocno odjechanych odcinków, a bohaterowie, którzy byli w większości przypadków beznadziejni w innych produkcjach, zyskali nowy blask.
Scenarzyści zaczęli w pełni czerpać z możliwości, jakie daje im motyw podróżowania w czasie. Każdy kolejny epizod zaskakiwał pomysłami, szalonym tempem i fabularnymi rozwiązaniami. Nie silono się na skomplikowane i mocno zawiłe historie, wychodząc z założenia, że im prościej, tym lepiej.
W ten scenariuszowy tygiel bardzo dobrze wprowadzano różne epoki historyczne z jej najznamienitszymi przedstawicielami z Juliuszem Cezarem, Elvisem Presleyem, Georgem Lucasem czy Davidem Bowie na czele. Dlatego też każdy kolejny odcinek był prawdziwą kopalnią easter eggów, (które fani seriali uwielbiają wyszukiwać) z nawiązaniami m.in. do Gwiezdnych Wojen (vide odcinek z Georgiem Lucasem), Terminatora, Predatora, E.T., slasherów z lat 90., Władcy Pierścieni a to zaledwie niewielki promil tego wszystkiego.
W tym wszystkim królował wszechobecny, absurdalny humor, który stał się jednym ze znaków rozpoznawczych Legends of Tomorrow. Szalone pomysły to jeden z największych atutów tego serialu, dzięki któremu mogliśmy w Legendach zobaczyć stukniętego jednorożca mordującego hippisów na Woodstocku czy gigantycznego pluszaka walczącego z bardzo biedną wersją kajiu. W przypadku Legend niemożliwe nie istnieje, a wyłamywanie się ze schematów w tym serialu jest chlebem powszednim.
Wspomniane wcześniej atuty i tak bledną przy tym jednym, najważniejszym, czyli głównymi bohaterami. Tymi samymi, którzy zostali do serialu wrzuceni jak do śmietnika, a którzy dzisiaj sami nie chcieliby z niego wychodzić. W Legendach mocno postawiono na rozwój każdej postaci z naciskiem na ich indywidualne cechy. Mało jest dzisiaj seriali z tak liczną grupą istotnych bohaterów, którzy w każdej konfiguracji są swoim absolutnym przeciwieństwem. To niemal cyrkowa mieszkanka różnych indywiduów, które grają jak jeden zespół, pokazując, jak wielka łączy ich chemia. Do tego każdy z bohaterów w Legendach zyskiwał mocno w oczach widzów. Najlepszym tego przykładem jest Damien Darhk, czyli główny przeciwnik Olivera Queena w czwartym sezonie Arrow, swoją drogą uznawany zresztą za jeden z najgorszych w historii nie tylko serialu, a seriali w ogóle. Naprawdę, nie ma do dzisiaj słów w polskim słowniku, które oddawałyby to, jak słabą, beznadziejną postacią był tam Damien Darhk. Jak na ironię, po występach w Legendach trudno znaleźć słowa w polskim słowniku, które oddawałyby to, jak świetną postacią był Damien Darhk w tym serialu. Podobne działo się w przypadku takich bohaterów, jak Sara Lance, Mick Rory, Kid Flash (jedna z najgorzej rozpisanych postaci w serialu Flash) czy Malcolma Merlyna. Każdy z nich przeszedł dosłownie drogę od zera do bohatera, z którymi sympatyzują widzowie na całym świecie.
Serial Legends of Tomorrow bardzo szybko przestał udawać coś, czym nie jest. Twórcy wyszli naprzeciw oczekiwaniom widza, dając mu to, czego potrzebuje – prostą, niezobowiązującą, wciągającą i pełną humoru rozrywkę. I nawet jeśli coś fabularnie bądź realizacyjnie zgrzyta, to warto przymknąć na to oko i cieszyć się tym, co jest bez wielkich oczekiwań. Nawet biorąc pod uwagę braki scenariuszowe, realizacyjne, liczne głupoty i średnie efekty specjalne, to i tak dojdziecie do jedynego, słusznego wniosku, że ten serial to najlepsze, co mogło spotkać całe Arrowverse.
Emisja serialu Legemds of Tomorrow w każdy poniedziałek o 20:00 na Sci-Fi.