Moje filmy 10/10. Dlaczego tak rzadko wystawiamy najwyższą ocenę?
Obcując z mediami popkulturowymi, na pewno zwróciliście uwagę na częstotliwość, z jaką recenzenci wystawiają filmom i serialom najwyższą z możliwych ocen. Delikatnie mówiąc, nie jest to nagminnie spotykana tendencja. Zjawisko to skłoniło mnie do zastanowienia się nad tym, co musi mieć w sobie dana produkcja, żeby zyskała bezdyskusyjny status dzieła sztuki. Dlaczego dziś tak rzadko można trafić w recenzjach na ocenę 10/10?
Ponad 10 lat pracy redakcyjnej, około 750 recenzji filmów, książek, gier i seriali na koncie, a tylko jedna ocena 10/10. Wielokrotnie z czystym sumieniem wystawiałem noty o punkt niższe, ale sam szczyt (wśród rzeczy, które dane mi było recenzować) osiągnął jedynie ostatni odcinek pierwszego sezonu serialu Rozdzielenie. Przez wiele lat poszukiwałem doskonałości, ale nawet najbardziej epokowe dzieła, w których – wydawać by się mogło – wszystko znajdowało się na swoim miejscu, nie zasługiwały na moje osobiste 10/10. Powyższa sytuacja jest dobrym punktem wyjścia do zastanowienia się nad ideą dzieła doskonałego. Co w ogóle oznacza to pojęcie? Czy takowy twór jest w stanie wykroczyć poza subiektywną opinię recenzenta i zyskać status dziedzictwa kulturowego? Jak podejść do skrajnych ocen, które odstają od opinii większości? Odrzucać je, podobnie jak ma to miejsce w przypadku not za występy sportowe? A może koncepcję nieskazitelności powinniśmy roztrząsać na zupełnie innej płaszczyźnie? Czy to nie jest tak, że ten ostateczny pierwiastek dzielący 9/10 od 10/10 znajduje się w nas samych i zależy już tylko od emocjonalnego podejścia do danego dzieła?
Wróćmy do finałowej odsłony serialu Rozdzielenie od Apple TV. Kto jeszcze nie oglądał tego fenomenalnego serialu, powinien jak najszybciej nadrobić zaległości. Produkcja stworzona między innymi przez Bena Stillera opowiada o firmie stosującej wobec swoich pracowników nietypową metodę polegającą na rozszczepieniu pamięci na dwie części. Zatrudniony nie wie nic na temat swojego życia osobistego i na odwrót. Serial, oprócz tego, że jest doskonałym thrillerem, świetnie sobie radzi z rozważaniami egzystencjalnymi. Finałowy epizod stanowi apogeum tego, co działo się w poprzednich odsłonach. Odcinek przyprawia o emocje, których nie odczuwałem podczas seansu telewizyjnego już od bardzo dawna. W sposób książkowy ogrywa swoją dziedzinę i z nawiązką dostarcza to, co obiecał w pierwszych epizodach.
Po obejrzeniu finałowego odcinka Rozdzielenia czułem się całkowicie usatysfakcjonowany i to właśnie przeważyło na korzyć tego formatu, gdy przyszło mi wystawić ocenę. Serial nie był produkcją, która potargałaby mną emocjonalnie, wywołała ból egzystencjalny czy euforię. Mimo że epizod zakończył się bezlitosnym cliffhangerem (co było częścią formuły Rozdzielenia), nie potrzebowałem już nic więcej od produkcji Bena Stillera. Artysta dowiózł w pięknym stylu nowatorski serial, który pod względem konceptu fabularnego bije większość współczesnych telewizyjnych produkcji na głowę. Orwellowska, a momentami wręcz kafkowska atmosfera trafiła w moje gusta, wynikiem czego z czystym sumieniem wystawiłem konkluzji dyszkę.
W przeszłości poznałem kilka takich telewizyjno-kinowych arcydzieł i każde z nich w nieco inny sposób zakorzeniło się w moim sercu. Przecież nie zapałałbym bezgraniczną miłością do X muzy, gdybym w swoim życiu nie zasmakował w tym, co wybitne. Co ciekawe, filmy i seriale, które zasługują u mnie na najwyższą notę, niekoniecznie pokrywają się z opiniami mas. Walka o doskonałość rozgrywa się na płaszczyźnie emocji odbiorcy, osobistych przeżyć, a także własnych doświadczeń, do których można odnieść formę i treść dzieła. Z pewnością dla niektórych zabrzmi to dość patetycznie, ale istnieją filmy zmieniające życie. Nie od dziś przecież sztuka oddziałuje na nasze wnętrze, wpływa na myśli i warunkuje postrzeganie świata. Jeśli dana produkcja tak właśnie działa, to trudno nie nazwać jej doskonałą.
Powyższe wydaje się mocnym argumentem w dyskursie na temat subiektywizmu i obiektywizmu w odbiorze tworów kultury. Wspomniane wcześniej Rozdzielenie wpasowało się idealnie w moje zapotrzebowanie i oczekiwania. Poczucie estetyki kogoś innego natomiast nie musi rezonować z wizją autorów. Cytując klasyka: "jest to oczywista oczywistość", ale wiemy, że wciąż wielu kruszy kopie o te kwestie. "Cyferki pokazują, że dana produkcja jest genialna, a ty zaniżasz ocenę – tracisz wiarygodność jako dziennikarz i czeka cię piekło w komentarzach". Niestety, zbyt wielu krytyków ugina się pod presją internetowych hejterów i dla świętego spokoju równa do średniej. To destruktywne działanie zarówno dla piszącego, jak i całej branży. Ginie w tym też idea sztuki, bo trudno o szczerą recenzję, gdy nasze odczucia i osobiste emocje zostają stłamszone przez oczekiwania odbiorców. Oczywiście, kluczem jest tutaj właściwa argumentacja, dzięki której będziemy w stanie obronić nawet najbardziej kontrowersyjną ocenę. Ciężko jednak o rzeczowe uzasadnienie, jeśli podstawą recenzji są właśnie emocje. Podpierając swoje 10/10 osobistymi odczuciami, niekoniecznie przekonamy odbiorców oczekujących często konsekwentnej rzeczowości. Przecież czytelnik, widz czy słuchacz nie musi podzielać naszych namiętności. Taka recenzja może być dla niego więc pusta i bezwartościowa, nawet jeśli redaktor będzie zaklinał się na swoją duszę w kwestii wielkości recenzowanego dzieła. To ciężki kawałek chleba, choć oczywiście wielu dziennikarzy z powodzeniem radzi sobie z niepozbawionymi warstwy emocjonalnej logicznymi wywodami. To kwestia talentu i profesjonalizmu recenzentów, którzy non stop muszą szlifować sztukę argumentacji.
Dziennikarskie teorie mamy za sobą, przejdźmy więc do konkretów. Które filmy i seriale w moim prywatnym rankingu zasługują na najwyższą notę? Co sprawia, że to właśnie one piastują zaszczytne miejsce wśród obejrzanych przeze mnie produkcji? Na pytanie o najlepszy, a zarazem najważniejszy film, jaki widziałem, odpowiadam niezmiennie od 25 lat: Pulp Fiction. Obraz Quentina Tarantino zmienił moje postrzeganie kinematografii. Symbolicznie przekształcił mnie w dojrzałego kinomana. „To tak można kręcić filmy?” – pytałem sam siebie po pierwszym seansie. Dzięki panu Tarantino zacząłem rozumieć, czym jest postmodernizm i właściwie do dziś czuję się najlepiej, obcując ze sztuką tworzoną w ramach tego nurtu. Od tamtej pory, często mimowolnie, każdą produkcję porównuję do Pulp Fiction. Żadna inna nie wpłynęła tak przełomowo na moje postrzeganie sztuki filmu. Obraz widziałem kilkadziesiąt razy i wciąż wydaje mi się świeży i odkrywczy, nawet w zestawieniu ze współczesnymi przebojami.
Kolejne 10/10 to już dużo mniej oczywiste wybory. Film Przed egzekucją idealnie rezonuje z moim światopoglądem i w pewien sposób wpłynął na jego kształtowanie. Jest to obraz czuły na ludzkie cierpienie, niejednostronny i ukazujący tragedię z wielu perspektyw. Chrześcijański w swoim przesłaniu, ale niemający za grosz dogmatyzmu i zaślepienia znamiennego dla konserwatystów i radykałów. Nazywam go filmem humanistycznym, bo w jego centrum stoi człowiek niedoskonały, poharatany, a jednak w pełni ludzki w swoich słabościach. Również to dzieło widziałem kilkadziesiąt razy i wciąż wzruszam się przy scenie, gdy Matthew Poncelet otwiera się przed Siostrą Helen. Zupełnie inne emocje związane są z filmem Terry’ego Gilliama pod tytułem Las Vegas Parano. Zdaję sobie sprawę, jak chaotyczny i niedoskonały jest to obraz, ale pierwszy raz widziałem go w okresie, gdy abstrakcja przygód Raoula Duke’a i Doktora Gonzo nie była mi obca. Szaleństwo i radosna anarchia bijąca z tego filmu przez długi czas towarzyszyła mojemu spojrzeniu na rzeczywistość i do dziś wiąże się z wielkim poczuciem nostalgii.
Terry Gilliam jest przedstawicielem Monty Pythona, grupy, której twórczość zawsze rezonowała z moim poczuciem humoru. Swojego czasu byłem wręcz psychofanem Cleese’a, Palina i pozostałych, nic więc dziwnego, że Monty Python i Święty Graal to u mnie również murowana dycha. Podobnie oceniam serial autorstwa Brytyjczyków (i jednego Amerykanina), nawet jeśli część odcinków odstawała poziomem od tych najlepszych. Monty Python jako zjawisko, podobnie jak wcześniej wymienione produkcje, wykraczał daleko poza granice sztuki i w odczuwalny sposób kształtował moje spojrzenie na świat. Członkowie Monty Pythona pokazali, że nasza szara i ponura rzeczywistość w zestawieniu z absurdem jest dużo bardziej strawna. Nie trzeba zażywać narkotyków psychodelicznych, żebyśmy zaczęli postrzegać świat jako odmienne, kolorowe i surrealistycznie zabawne miejsce. Wystarczy Monty Python.
Brytyjska grupa ukształtowała moje poczucie humoru, natomiast David Lynch wraz z Miasteczkiem Twin Peaks wpłynął na wrażliwość w kwestii atmosfery i klimatu dzieł artystycznych. Dodatkowo produkcja odcinkowa o Laurze Palmer zmieniła moje postrzeganie seriali, w podobny sposób jak Pulp Fiction uczynił to z filmem. Davidowi Lynchowi z niezwykłą łatwością przyszło wypracowanie nastroju grozy, który wciąż działa na oglądających. Nie tylko ja dałem się uwieść jego wizji lasu jako miejsca tajemniczego i mrocznego. Do dziś, szukając w filmach klimatu, odnoszę wszystko właśnie do Twin Peaks. Nic nie jest w stanie dorównać serialowi Lyncha, bo jego arcydzieło mocno wykracza poza ramy i schematy obowiązujące w popkulturze. Najważniejsze rzeczy dzieją się właśnie na płaszczyźnie klimatu. Wciąż zastanawiam się, w jaki sposób reżyser tak poukładał formalne i fabularne klocki, że efekt wywoływał u widza aż tak silne emocje.
Powyższe ma oczywiście charakter subiektywny, bo znam osoby, na które Twin Peaks zupełnie nie ma oddziaływania. Sztukę należy oceniać wieloaspektowo i tam, gdzie się da, zachować obiektywizm, ale finalnie liczy się to, jak dane dzieło wpływa na nas i w jaki sposób nas wzbogaca. Nick Cave w utworze Push the sky away śpiewał: Niektórzy mówią, że to tylko rock’n’roll, ale trafia on przecież prosto w Twoją duszę. Wielu trywializuje sztukę (a w szczególności popkulturę), widząc w niej jedynie rozrywkową wartość, ale jak można mówić o infantylizmie, jeśli dzięki niej odrywamy się od przyziemności i zaglądamy w głąb siebie? Na całość oceny mogą składać się oczywiście: kontekst kulturowy, historia filmu, filmografia twórcy, odniesienia intertekstualne czy nawiązania do naszej rzeczywistości, ale w ogólnym rozrachunku najważniejsze jest to, czy oglądana produkcja rezonuje z nami samymi. Dlatego też ocena 10/10 w fachowych mediach zdarza się tak ekstremalnie rzadko. Szafowanie dychami na lewo i prawo obniża wiarygodność recenzenta i czyni z niego chorągiewkę, która patrzy na sztukę w sposób polityczny, a nie humanistyczny. Szukając poklasku opinii publicznej, przestajemy być pasjonatami, a stajemy się cynikami.
Moje filmy i seriale 10/10 (kolejność przypadkowa)
Powyższy wywód można oczywiście ująć w jedno (moim zdaniem niezbyt ładne) zdanie: „Każdy ma swoje gusta”. U jednej osoby na samym szczycie znajduje się Ingmar Bergman, u innej James Cameron. Nic nam do tego, kto co lubi. No, chyba że recenzent znaczącego medium będzie wychwalał pod niebiosa 365 dni czy ostatnie filmy Patryka Vegi. Moim zdaniem sprawa jest jednak bardziej złożona. Żeby to wyjaśnić, porozmawiałem z moimi koleżankami i kolegami z naEKRANIE.pl. Czy według nich wszystko jest kwestią gustu? Friedrich Nietzsche powiedział niegdyś, że wszelkie życie jest waśnią o gusty i smaki. On jednak nie należał do naszej redakcji. Równie ciekawą perspektywę przedstawił Norbert Zaskórski.
Norbert zwraca uwagę na istotną kwestię częstotliwości. Każdy z nas, pasjonatów kina, ma z pewnością kilka filmów, które może oglądać w nieskończoność, bez uczucia znużenia. Ja nigdy nie mam dosyć ciężkiego klimatu Siedem czy 12 małp. Mimo że znam na pamięć fabułę tych filmów, ich kolejne seanse są wciąż strawą dla duszy. Z powyższym zgodzi się na pewno Magda Muszyńska, która odnosi się do wspomnianego wcześniej tematu emocji.
Magda zastanawia się też nad kwestią częstotliwości w wystawianiu najwyższej z możliwych ocen.
Nieco bardziej analitycznym podejściem podzieliła się Paulina Guz, odnosząc się do tematu asekuracji wśród części dziennikarzy branżowych.
Według Pauliny część krytyków podchodzi do takich sytuacji kalkulacyjnie. Jak już wcześniej wspominałem, polityczne działania nie mają nic wspólnego z recenzencką szczerością. Niestety, działa tu pewien mechanizm psychologiczny. Dając maksymalną ocenę filmowi, który niekoniecznie spodobał się szerokiej widowni, narażamy się na śmieszność i hejt. Dlatego dobrym wyjściem z tej sytuacji wydaje się złagodzenie sądów i przyrównanie do średniej, przez co nasz tekst stanie się po prostu jednym z wielu. Wśród moich ulubionych filmów jest dziś już zapomniany Fisher King Terry’ego Gilliama. W latach dziewięćdziesiątych produkcja spotkała się z uznaniem, ale z pewnością u niewielkiej grupy krytyków obraz ten dostałby obecnie 10/10. U mnie ma dychę gwarantowaną ze względu na pewne osobiste doświadczenia. Idealny przykład emocjonalnej koneksji z danym dziełem. Z pewnością maksymalna nota dla Fisher Kinga wywołałaby u niektórych konsternację, jednak ja wciąż jestem gotowy bronić tego obrazu do ostatniej kropli krwi. Kwestię osobistego podejścia i emocji z nim związanych pięknie podsumował Michał Kujawiński.
Pokaż mi jakie filmy lubisz, a powiem ci, jakim jesteś człowiekiem – można pół żartem, pół serio sparafrazować popularne porzekadło. Nasze ulubione filmy – mityczne „dyszki” – obrazują to, co nam w duszy gra, pokazują, na co jesteśmy wrażliwi (a jesteśmy, choć niektórzy to skrzętnie ukrywają) i uwypuklają nasze poczucie estetyki. Filmy, które odbieramy całym sobą, odnajdują w nas głęboko zakopanego pod codziennością człowieka. Dobrze z tym korespondują słowa naszego redakcyjnego maestro, Piotra Piskozuba, który swoich arcydzieł wypatruje w subtelnym powiewie, a nie huku eksplozji.